Coraz dalej…

Absurdy kołchozu i obozu pionierów

5 października 2015, dzień 5

Poranek powitał mnie mgłą unoszącą się nad Pjongjang. Wyglądając z okna pokoju hotelowego widziałem Płomień Idei Dżucze, przebijający białe obłoki. Płomień ten wieńczy jeden z monstrualnych monumentów stolicy, o którym więcej napiszę w dalszej części relacji.

Dzisiaj czekała nas droga do Wŏnsan – miasta portowego, liczącego ok. 350 tys. mieszkańców i zlokalizowanego na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Koreańskiego, nad Morzem Japońskim. W okolicach miasta mieliśmy zobaczyć obóz pionierów oraz kołchoz. Zanim jednak opuściliśmy stolicę, widzieliśmy Pjongjang budzące się do życia. Podobnie, jak dwa dni wcześniej, spotkaliśmy orkiestry dziecięce oraz młodzież wymachującą czerwonymi flagami. Minęliśmy także kilka pomników uśmiechniętych wodzów narodu. Ponadto mignął nam rzadki obrazek – stacja benzynowa (podczas naszego pobytu dane nam było zaledwie dwukrotnie zobaczyć miejsca tankowania paliwa).

W drodze do Wŏnsan zorganizowano nam dwa postoje. Pierwszy raz zatrzymaliśmy się nad małym jeziorem, w pustym ośrodku dla turystów. Poczęstowano nas tam żmijówką, 1 euro za kieliszek.  Brrrr… Nie był to przyjemny smak, a intensywny zapach rozlanego na mojej ręce trunku utrzymywał się przez wiele godzin. Zaproponowano nam zakup alkoholu w butelkach, ale nikt z grupy nie skorzystał z tej propozycji. Na szczęście, alternatywnie, można było kupić piwo za 60 centów

Drugi raz zatrzymaliśmy się, aby podejść pod wodospad Ulim. Prowadziła do niego wijąca się wzdłuż rzeki kręta, asfaltowa ścieżka. Wodospad okazał się niezbyt wysoki, ale urokliwy. Naprzeciw kaskady znajdował się budynek, z którego podziwiał ją podobno sam Kom Dzong Il. Zresztą na pamiątkę jego pobytu, wyryto datę „2001” i pomalowano ją na czerwono. Datę tę widać na zdjęciach – po prawej stronie, mniej więcej w połowie wodospadu. I tu taka ciekawostka, pokazująca absurdy północnokoreańskiej rzeczywistości. Jeszcze tego samego dnia odwiedziliśmy pokazowy kołchoz, w pomieszczeniach którego powieszono obraz z wodospadem – oczywiście z domalowaną ręcznie datą, zapewne kilka lat po stworzeniu obrazu. Wszystko zatem musi się w Korei zgadzać, zarówno w rzeczywistości, jak i w dziełach upamiętniających wizytę przywódców narodu.

Po kilku godzinach tułaczki wyboistą, betonową drogą, dotarliśmy wreszcie do Songdowon International Children’s Camp. Obóz zlokalizowany jest kilka kilometrów za Wŏnsan i powstał w latach 60-tych XX w. jako ośrodek wymiany młodzieży z krajów byłego bloku komunistycznego. Kilka lat temu poddano go gruntownej renowacji, a uroczyste ponowne otwarcie miało miejsce w lipcu 2014 r.

Po minięciu strzeżonej bramy wysadzono nas na dziedzińcu przed okazałymi budynkami. Po chwili, na centralnym placu, zaczęło się ustawiać w dwuszeregu kilkaset dzieci. Były one podzielone na kilka grup, a każda z nich odznaczała się innym ubiorem – niektóre dzieci miały czarne spódniczki lub spodnie, białe koszule i czerwone chusty; inne natomiast – różnokolorowe dresy. Zaczęły do nas dobiegać odgłosy piosenek śpiewanych przez małych mieszkańców kampusu. Pojawiła się także pani, którą przedstawiono jako nauczycielkę i kierowniczkę tutejszego obozu pionierów. Nauczycielka przez najbliższe półtorej godziny była naszą przewodniczką. Swoją opowieść zaczęła od wskazania, iż do tego miejsca na dwutygodniowe obozy przyjeżdżają najlepiej uczące się dzieci z całej Korei Północnej, jak również, w okresie letnim, dzieci z innych zaprzyjaźnionych krajów (z tego, co zapamiętałem, to m.in. z Tanzanii, Wenezueli, Wietnamu).

Przy okazji, stojąc blisko naszej przewodniczki, mogłem dokładnie przyjrzeć się przypinkom, jakie każdy mieszkaniec Korei Północnej musi nosić przez cały dzień. W klapie żakietu widniał wizerunek uśmiechających się: Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila.

Gdy zaczęliśmy przechodzić w centralne miejsce placu uruchomił się „one regime show”. Dzieci ruszyły… Były one w wieku uczniów szkoły podstawowej i maszerowały żwawo wokół dziedzińca, śpiewając doniośle piosenki. Jedyne słowa, jakie byłem w stanie w nich rozpoznać, to nazwisko Kimów, więc zapewne były to pieśni sławiące przywódców narodu.

Na dziedzińcu znajdował się pomnik z brązu, przedstawiający Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila w otoczeniu dzieci reprezentujących wszystkie kontynenty. Na tle tego monumentu, zapewne na potrzeby naszej wizyty, ustawiono w dwuszeregu dzieci do grupowego zdjęcia. Był to kolejny element tego dość osobliwego show.

Ktoś z naszej grupy zauważył, że śpiewające dzieci nie wychodziły z budynków, lecz z boku obiektów, co wydaje się istotne w kontekście tego, co zastaliśmy w ich wnętrzach. Otóż na mieniących się na kolorowo ścianach, posadzkach oraz meblach nie było widać żadnego znaku użytkowania – wyglądało to tak, jakby obóz przed chwilą oddano do użytku. A przecież w pomieszczeniach, w których od miesięcy bawią i uczą się dzieci, powinny pojawić się plamy, zarysowania, odrapania. Pokazano nam kuchnię, w której dzieci miały uczyć się gotować – owszem, palniki były ciepłe, ale wszystko lśniło nowością. Ponadto korytarze były puste – gdzie w takim razie podziali się uczniowie? To był zbyt wyidealizowany świat, aby był prawdziwy – na kolejne dowody tej iluzji nie musieliśmy długo czekać.

Zaprowadzono nas na I piętro – do pokoju dziewczynek. Pomieszczenie emanowało różem i było nieskazitelnie czyste (chyba dlatego kazano nam ściągnąć buty przed wejściem). Idealnie posłana pościel, równo ułożone plecaki, brak nawet pyłku kurzu. Ten obraz dopełniał telewizor oraz czajnik elektryczny z różową zastawą do parzenia herbaty, ustawiony na różowym biurku. Był to cukierkowy, iluzoryczny, ułudny świat zakwaterowania dzieci. W tym momencie zaczęło mnie nurtować pytanie: czy tak samo wyglądają pokoje zlokalizowane na wyższych kondygnacjach? Niestety tych pomieszczeń nam już nie pokazano.

Z okna pokoju uczennic rozciągał się ładny widok na główny plac obozu.

W wystroju obiektu nie mogło oczywiście zabraknąć elementów sławiących przywódców. Już zaraz za wejściem znajdowała się iluminowana instalacja z portretami Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila. W tym miejscu zostałem zrugany przez naszych opiekunów, gdyż zrobiłem zdjęcie z ukosa – a tak nie wolno, zdjęcie musiało być robione na wprost. Nieco dalej znajdowała się ekspozycja prezentująca wizyty składane w obozie przez wszystkich rządzących przedstawicieli rodziny Kimów.

Dalej znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym było kino. Przez kilkanaście sekund mogliśmy zobaczyć, jak w ciszy dzieci oglądają film. Następnie wprowadzono nas do sali audytoryjnej, z okazałym, kolorowym sufitem. Pani nauczycielka śpiewu uczyła dzieci „Do-Re-Mi…”. Uczniowie uważnie słuchali i posłusznie machali rękoma za nauczycielką.

W międzyczasie pokazano nam przez drzwi kolejną salę kinową z projekcją 3D, w której dzieci, z odpowiednimi okularami na nosach, siedziały na poruszających się fotelach. Potem trafiliśmy do pomieszczenia z grami komputerowymi. Znajdowało się tam wiele stanowisk, przy czym – dziewczynki grały w bardziej humanitarne gry (np. jeżdżąc na koniach), chłopcy natomiast strzelali z karabinów (zapewne do imperialistycznych wrogów narodu). Na jednym ze stanowisk znajdowała się symulacja okopów, a grające dzieci miały do wyboru różne rodzaje broni. Zabawa odbywała się pod bacznym wzrokiem uśmiechniętych nauczycielek, które nawet instruowały, jak poprawnie strzelać z karabinu. Dzieci były spokojne, nie biegały, a pomieszczenie raziło swoją nowością. Kolejny element absurdalnej prezentacji.

Przeszliśmy do kolejnego budynku, mogąc w międzyczasie podziwiać boisko piłkarskie, strzelnicę łuczniczą, basen z kajakami i zjeżdżalnią. Wszędzie były dzieci, które na pierwszy rzut oka spontanicznie się bawiły… był jednak w tym wszystkim wyczuwalny pierwiastek wyreżyserowania.

Kolejny kompleks robił niemałe wrażenie, gdyż służył prezentacji podwodnych stworzeń. Już zaraz za wejściem można było zobaczyć dużą płaszczkę pływająca pod przeszkloną podłogą. W dalszej części znajdowały się liczne akwaria i plansze prezentujące ryby, żółwie oraz inne morskie zwierzęta. Niemal przy każdym stanowisku znajdowała się grupa uczniów – składając się z samych dziewczynek lub samych chłopców – robiąca w skupieniu notatki w małych notesach. To, co silnie przykuwało uwagę, to ochraniacze na butach dzieciaków.

Przeszliśmy do kompleksu z wolierami, gdzie prezentowano kilkanaście ptaków (m.in. papugi). W tym kompleksie znajdowały się także ekspozycje z wypchanym zwierzętami oraz gabloty z owadami. Na szczęście zbliżaliśmy się do końca naszej wycieczki, bo zaczęło nas ogarniać lekkie znudzenie.

Spacerując do naszego busa przez Songdowon International Children’s Camp mogliśmy się jeszcze przekonać, jak dba się tutaj o przestrzeń między budynkami. Co jakiś czas widzieliśmy kolorowe, o nietypowych kształtach, drogowskazy, a na trawnikach mijaliśmy grupy ogrodników grabiących trawę i wyrywających – co do jednego – suche źdźbła. Takie same obrazy widzieliśmy jeszcze potem kilkukrotnie – słuchą trawę dokładnie pielono przy pomnikach oraz w Pjongjang na terenie Pałac Kŭmsusan (Mauzoleum Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila).

Obóz zrobił duże wrażenie pod względem infrastruktury, gdyż takiego wyposażenia nie powstydziłby się na pewno żaden z bogatych krajów Zachodu. Zwiedzając kampus czuliśmy się jednak źle. W naszej ocenie dzieci postawiono w roli aktorów, które – według przypuszczeń – na co dzień nie mogą korzystać z prezentowanego nam wyposażenia. Poza tym uczniowie nie zachowywali się naturalnie, brakowało spontaniczności, która cechuje dziatwę pod każdą szerokością geograficzną.

To nie był koniec surrealistycznych obrazów, gdyż kolejnym punktem zwiedzania był pokazowy kołchoz. Na dziedzińcu gospodarstwa rolnego zobaczyliśmy ludzi przewracających wte i wewte suszące się kolby kukurydzy oraz ziarno (suszono także kilka innych roślin – m.in. gorczycę). Tę czynność rolnicy wykonywali wielokrotnie – stojąc lub kucając. Wokół placu znajdowały się propagandowe hasła, ale również trzy pomniki, w tym jeden prezentujący Kim Ir Sena w kapeluszu, stojącego w łanach zboża i doradzającego rolnikom, jak obrabiać rolę. Tu także mieliśmy wrażenie, że uczestniczymy w dziwnym, absurdalnym teatrze, gdyż pracujące osoby był bezszelestne, cały czas miały spuszczone głowy, a ich twarze były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Jedyny moment, kiedy zrobiło się głośniej, to sytuacja, gdy z zabudowań wybiegł mający może 4 lata maluszek, płaczący za mamą – jedną z pracownic kołchozu. Kilka osób z naszej grupy zaczęło robić zdjęcia chłopczykowi, co spotkało się z ostrą reakcją naszych opiekunów, którzy zakazali fotografowania. Ten obraz najwidoczniej nie licował z wizerunkiem kraju, jaki chciano nam wtłoczyć do głowy – w Korei Północnej przecież wszystkie dzieci są szczęśliwe i nie płaczą za rodzicami.

Moją uwagę zwróciły rosnące na terenie gospodarstwa owoce kaki. Był to niestety jedyny owoc, jakiemu w Korei udało się zrobić zdjęcie z bliska.

Na drugą część pobytu w kołchozie złożyła się wizyta w tutejszym żłobku (chociaż trudno nazwać to wizytą, gdyż podprowadzono nas tylko pod balkony z najmłodszymi dziećmi). Wcześniej jednak zaprowadzono nas do tutejszego sklepiku, gdzie mogliśmy, jako grupa, kupić paczkę cukierków (podobnych do naszych „Zozoli”). Był to jedyny moment podczas całego wyjazdu, gdy można było dzieciom wręczać słodycze. Spotkanie z maluchami było najbardziej wzruszającym, najbardziej wstrząsającym przeżyciem podczas całego pobytu w Korei Północnej. Już z daleka na nasz widok dzieci, stojące w szeregu, zaczęły machać i krzyczeć zza barierek balkonów. Podopieczni pań przedszkolanek mieli chyba ładnie wyglądać, ale było widać, że dzieciaczki stojące na betonie nie mają pantofli, a gdzieniegdzie wystają gołe paluszki ze śpiochów. Niektóre biedactwa nie potrafiły sobie poradzić z odpakowaniem cukierków, więc na ile było to możliwe przez barierki, staraliśmy się im pomóc. Zrobiło się bardzo smutno, szkoda było nam tych maleństw

Na koniec zapytano nas, czy chcemy zobaczyć gospodarstwo „zwykłego” rolnika. Gdy odpowiedzieliśmy, że tak, zaprowadzono nas do domu kierowniczki kołchozu. Zobaczyliśmy skromnie urządzone pomieszczenia, ze zdjęciami rodziny na ścianach.

Pod wieczór ruszyliśmy na południe w ok. 100 km podróż, wzdłuż wybrzeża, w stronę Gór Diamentowych. To właśnie jutro po tym pasmie górskim mieliśmy wędrować. W drodze mijaliśmy północnokoreańską prowincję – m.in. propagandowe instalacje w polach, zapewne zagrzewających rolników do bardziej wydajnej pracy.

Wreszcie, mijając pod drodze liczne posterunki wojskowe, dotarliśmy na nocleg do Hotelu Kumgangsan. Obiekt zaoferował przyzwoite warunki zakwaterowania, jednak był prawie całkowicie pusty (poza nami przebywała w nim chyba jeszcze jedna grupa zagranicznych turystów). Byliśmy już na terenie Gór Diamentowych, więc hotel odrestaurowano zapewne w wysokim standardzie dla turystów z Korei Południowej (budynek został oddany do użytku w 1958 r., jednak później przeszedł renowację). Przypuszczam, że po incydencie z 2008 r., gdy na terenie tutejszego parku narodowego zastrzelono turystkę z Korei Południowej i gdy władze tego kraju zakazały swoim obywatelom przyjazdów w ten obszar, hotel opustoszał (podobnie, jak inne elementy infrastruktury turystycznej w okolicy – m.in. ośrodki SPA).

W hotelu spotkało nas miłe zaskoczenie. Otóż można było się napić lanego piwa, o bardzo dobrym, prawdziwie piwnym smaku.

Tak dobre piwo sprawiło, że nasza grupa postanowiła spędzić wieczór w barze. O godz. 22.30 pani kelnerka zakończyła jednak nasze rozmowy, sugerując, że zamyka bar i powinniśmy się wszyscy udać się do swoich pokoi. Było to trochę dziwne, ale co można było zrobić? Jak mus, to mus. Pół godziny później okazało się, dlaczego padła taka sugestia. Otóż w całym hotelu wyłączono prąd – akurat w tym czasie byłem pod prysznicem. Udało się jednak jakoś wydostać z łazienki po latarkę schowaną w bagażu Przed snem wyjrzałem jeszcze przez okno i zobaczyłem, że w całkowitej ciemności tylko jeden obiekt jest oświetlony… Oczywiście był nim pomnik przywódców, znajdujący się przed hotelem.

Okazało się zatem, że okoliczni mieszkańcy i turyści mogą nie mieć prądu, gdyż są przecież w kraju dziesiątki tysięcy takich właśnie, ważnych iluminacji.