Coraz dalej…

Od Okaukuejo do Halali

26 sierpnia 2014, dzień 12

Wstajemy jeszcze przed świtem i pędzimy nad wodopój. Opłacało się wcześnie wstać – z wodopoju nieśpiesznie korzysta nosorożec, być może ten sam, którego widzieliśmy wczoraj wieczorem. Za chwilę powoli odchodzi, mijając się z szakalem.

Usatysfakcjonowani wracamy do naszego obozowiska. Erastus już zaczął pichcić śniadanie, które pałaszujemy ze smakiem. Jeszcze tylko poranna obowiązkowa kawa i można ruszać dalej. Dziś w południe mamy dotrzeć do kolejnego campu w Etosty – Halali, oddalonego od Okaukuejo jakieś 70 km. Ale oczywiście nie jedziemy główną drogą, zajeżdżamy chyba do wszystkich wodopojów po drodze.

Pierwszym zwierzakiem, jakiego spotykamy po opuszczeniu Okaukuejo jest szakal czaprakowy.

Potem w wyschniętej trawie dostrzegamy samiczkę dropika jasnoskrzydłego i stado stepówek namibijskich.

Teraz czas na ciut większego zwierza – niedaleko nas przemyka hiena cętkowana.

Są jak zwykle niezawodne zebry stepowe (nad wodopojem Nebrownii) i wszędobylskie oryksy.

Między kopytnymi śmiesznie podskakuje malutka czajka srokata.

Docieramy do większego wodopoju, do którego razem z nami zmierza również impala. Za chwilę dołączają do niej dostojne kudu. Po raz pierwszy spotykamy też red hartebeest’y, które w naszym języku noszą nazwę: bawolec rudy lub kama; muszę przyznać, że angielska nazwa jest zdecydowanie fajniejsza Smile Wokół wodopoju krąży też struś.

Po drodze zdarzają się i takie widoki – pustki.

Jedziemy dalej, tym razem w towarzystwie guźców.

U kolejnego wodopoju Homob jest bardzo tłoczno, jak okiem sięgniesz – zebry, zebry, zebry… No może z domieszką gnu Smile W parku nie ma tylko bawołów. Podobno ostatni z nich został zabity przez lwa w 1950 r.

Po drodze cały czas mamy widok na Etosha Pan, cały czas jedziemy wzdłuż tej ogromniej bieli w oddali.

Zajeżdżamy nad kolejny wodopój (Rietfontein), nad którym najliczniej goszczą, a jakże, zeberki. Ale, aby krajobraz nie był zbyt czarno biały, dostojnie w kard obiektywu wkracza żyrafa. Biedaczka musi się natrudzić, żeby zaspokoić pragnienie.

Słońce jest już wysoko, zbliża się południe, powoli kończymy poranne safari. Przed wjazdem na camp spotykamy jeszcze słonia.

Camp Halali powstał w 1967 r. i jest najnowszym campem w Etoshy. Samo słowo „Hahali” oznaczało w języku niemieckim tradycyjne zakończenie polowania. Jednak w parku to słowo użyte zostało w innym znaczeniu: oznacza, że w obrębie parku zakończone zostały polowania i niepotrzebne zabijanie zwierząt.

W Halali, podobnie jak w Okaukuejo, są i luksusowe lodge i część namiotowa. Jest restauracja, sklep, poczta, stacja benzynowa i duży basen. Znajdujemy swoje miejsce „parkingowe”, niedaleko nas zaparkowała ogromna ciężarówka, którą podróżują Włosi.

Jakieś 200-300 m od campu jest Moringa Waterhole, do którego zaraz się wybieramy. Wodopój położony jest u stóp wzniesienia, na którym postawiono kilka ławeczek pod prowizorycznym zadaszeniem.

Mamy szczęście bo nad wodopojem życie tętni aż miło. Na południowego drinka przyszło dość pokaźne stado słoni. Są też kudu i impale.

U źródełka wesoło bawią się dwa młode słonie.

Nad oczko zbliża się kolejna słonia rodzina.

Nadchodzą kolejne słonie z małym słoniątkiem.

Jeden z młodzików wesoło tapla się w wodzie, mały słonik zaś nie oddala się od mamy i brzegu.

Siedzimy dobrą godzinę na wodopojem. Już zamierzamy iść, kiedy zjawia się jeszcze jedna słonia rodzina.

Słonie powoli zaspokajają pragnienie i odchodzą; odchodzimy i my.

Do popołudniowego safari mamy jeszcze trochę czasu, Marcin idzie popływać w pustym basenie, ja przeglądam zdjęcia. Popołudniu pakujemy się do Toyoty i jedziemy znowu na poszukiwanie zwierzaków.

Za bramą campu spotykamy impalę.

Jedziemy Rhino Drive w nadziei, że spotkamy nosorożca. I rzeczywiście był tam, ale bardzo, bardzo daleko, Erastus wypatrzył go z dachu samochodu. Za to w „dzielnicy nosorożców” spotykamy trochę ptactwa, z toko czerwonolicym na czele.

Mijamy też najcięższego latającego ptaka świata – dropa olbrzymiego.

A teraz ptaszek, który zrobił na nas największe wrażenie: przepiękny, kolorowy jak tęcza, cudo! Na krzaku siedzi sobie kraska liliowopierśna.

Potem spotykamy jeszcze orła sawannowego i jarzębiaka jasnego.

Jadąc dalej spotykamy majestatyczną żyrafę.

Słońce powoli zbliża się do horyzontu, czas zawracać w stronę campu. Nagle Erastus dostrzegł coś, coś co było bardzo daleko. No my oczywiście nic nie widzieliśmy. Ale na słowo „cheetah” aż podskoczyliśmy. Co prawdą widzieliśmy gepardy kilka dni temu, ale to nie to samo. Po chwili dostrzegamy malutki punkcik poruszający się w oddali, Etastus dodaje gazu – oczywiście na tyle, na ile pozwala ograniczenie prędkości w parku Biggrin – i pędzimy w stronę, jak się okazuje, aż trzech gepardów. Jesteśmy trzeci raz w Afryce i dopiero teraz udało nam się je spotkać na wolności. Jakby tego było mało, gepardy chyba szykują się do polowania. Zatrzymujemy się i obserwujemy, jak rozwinie się akcja. Mamy nadzieję, że zobaczymy gepardy w biegu. Pędzący gepard to jedna z piękniejszych rzeczy na świecie. Jest to najszybsze zwierzę lądowe, potrafi pędzić z prędkością do 113 km/h, przy czym rozpędzenie do setki zajmuje mu 3 sekundy. Niestety osiągana prędkość przekłada się na długość biegu – gepard jest krótkodystansowcem, po kilkuset metrach musi odpocząć.

W oczekiwaniu na rozwój wypadków spędziliśmy tam ponad pół godziny, ale gepardom wyjątkowo się nie spieszyło do polowania. Z ciężkim sercem musieliśmy zostawić koty i ruszać w drogę powrotną do Halali.

Wracamy sobie spokojnie na nocleg, gdy nagle pada słowo „leopard”. Tym to Erastus nas prawie o zawał przyprawił. Oba koty w jeden dzień – niesamowite. Niesamowite jest również to, jak Erastus potrafił te wszystkie zwierzaki wypatrzeć.

No żeby dotrzeć do kota, musieliśmy zboczyć z drogi – co jest zabronione – i przejechać jakby wyschnięte jezioro. Gdy już byliśmy blisko, okazało się, że to jednak nie leopard, a kot nubijski albo jak kto woli – żbik afrykański, również rzadki, jak leopard. Cieszyliśmy się jak dzieci, Erastus też był – i słusznie – z siebie dumny!

Wracamy szybko na wytyczony szlak, dzięki Bogu nikt nie zauważył naszego przestępstwa Biggrin. Jeszcze tylko spotkanie z pięknym samczykiem dropika jasnoskrzydłego i możemy pędzić do obozu bo słońce już bardzo nisko i za chwilę zajdzie.

Po kolacji idziemy do wodopoju. Jak zwykle słonie nie zawiodły, jest spore stadko.

Siedzimy tam dobrą godzinę, zaczyna robić się coraz zimniej więc zostawiamy słonie i wracamy do obozowiska. Szybki prysznic, pisanie kartek do znajomych i pakujemy się do namiotu – czas spać. Jakiś czas później, od strony wodopoju dochodzą niesamowite porykiwania słoni, coraz to głośniejsze. Chyba musiały się tam odbywać jakieś walki, bo ryk tych zwierząt był niesamowity. Chwilę zastanawiamy się, czy się ubrać i iść zobaczyć co się tam dzieje – bo coś musiało się dziać, ale obawa, że może zaraz wszystko się skończy i zmęczenie przeważają i zostajemy w namiocie.