Coraz dalej…

W kamieniu wyryte

22 sierpnia 2014, dzień 8

Ocaleni po nocnym „napadzie” wiewiórek, udajemy się na obchód terenu. Jesteśmy w masywie gór Pondoku, nad którym dumnie góruje jego najwyższy szczyt, mierząca 1 728 m n.p.m. góra Spitzkoppe, nazywana też Matterhornem Namibii. Nie jest to najwyższy szczyt tego kraju, ale chyba najbardziej znany. Granit, z którego zbudowany jest szczyt ma ponad 100 milionów lat i jest pozostałością po wulkanie. Obok Spitzkoppe można znaleźć wiele naskalnych malowideł Buszmenów, część z nich znajduje się w grocie zwanej „Rajem Buszmena”. Na Spitzkoppe można się wspinać ale tylko w okresie zimowym, gdyż latem góra jest zbyt nagrzana. Legenda głosi, że pierwsze wejście Spitzkoppe miało miejsce już w 1904 roku, kiedy to niemiecki żołnierz zdobył samotnie szczyt i rozpalił na nim ogień. Z czego powstało ognisko pozostaje tajemnicą do dziś, gdyż na wierzchołku nie ma niczego co nadawałoby się do spalenia. Legenda mówi, że ów żołnierz nigdy nie wrócił i nigdy też nie odnaleziono jego ciała. Może po prostu nigdy go tam nie było…

Na otaczającym górę płaskim terenie, w promieniach wschodzącego słońca Spitzkoppe prezentuje się nieziemsko.

W drodze powrotnej na camp spotykamy kilku mieszkańców tego terenu. Mały czarny ptaszek to czarnotek białoskrzydły i ten napuszony to dziergacz białobrewy.

W ich towarzystwie hałasuje hałaśnik szary, angielska nazwa tej ptaszyny to grey go-away-bird – robi mnóstwo hałasu Smile

A tak wyglądały toalety na campie Smile

Wracamy do obozowiska, wsuwamy śniadanie przygotowane przez Erastusa, pakujemy manatki i w drogę – do przejechania mamy jakieś 250 km. Przy wyjeździe podziwiamy siedzibę szefostwa campu, w sumie mogłabym mięć taką i w takim miejscu pracować Smile

Po drodze spotykamy dropika namibijskiego i strusie.

Dojeżdżamy w okolice masywu górskiego Brandberg, gdzie znajduje się najwyższy szczyt Namibii – Königstein (Kamień Królów) o wysokości 2 573 m n.p.m. Góra zbudowana jest z granitu i powstała około 120 mln lat temu. Na tym płaskim terenie masyw wygląda jak kamień rzucony z kosmosu. Przez lud Damara nazywany jest płonącą górą”, gdyż z powodu zawartości niektórych minerałów, czasem świeci na czerwono w promieniach zachodzącego słońcaZ tego samego powodu, Afrykanerzy i Niemcy nazwali górę Brandberg” czyli góra, która płonie.

Tam również znajdują się malowidła naskalne Buszmenów, ponad 43 tys. rysunków, z których najsłynniejsza jest Biała Dama.

Wjeżdżamy na teren Kaokolandu, jednego z 14-tu regionów administracyjnych Namibii. Teren robi się bardziej kamienisty, tu żyją też pustynne słonie, o możliwości ich napotkania informują znaki drogowe.

Próżno wypatrujemy zwierzaków, słoni nie ma Cray 2 Docieramy za to do straganów prowadzonych przez panie z plemienia Herero. Herero to jeden z ludów Namibii, należący do grupy ludów Bantu. Kobiety Herero noszą kolorowe wiktoriańskie suknie, na wzór sukni żon niemieckich osadników z XIX w. Suknie te składają się z ogromnej kolorowej krynoliny i kilku halek. Na głowie każdej z pań znajduje się kapelusz zwany otjikayiva – w kształcie krowich rogów, wykonany ze zwiniętych tkanin. To wyraz szacunku dla tych zwierząt.

Kupując na straganie laleczki Herero, możemy paniom zrobić zdjęcia.

Kolejny postój mamy zaplanowany w wiosce – skansenie ludu Damara. Wioska jest jakby ukryta w skałach, trzeba uważać, żeby nie ominąć tego fajnego miejsca. Wstęp do Damara Living Museum kosztuje 80 NAD/os.

Zaraz po wejściu na teren wioski podchodzi do nas młody chłopak Simon – będzie nam opowiadał o życiu i zwyczajach jego ludu. Buszmeni Damara należą do najstarszych ludów w Namibii. Było to plemię zbieracko-łowiecko-pasterskie. 

Słuchamy, jakie rośliny leczą jakie dolegliwości, podpatrujemy jak panie wyrabiają ozdoby, jak rozpala się ogień, jak przygotowuje skórę na odzienie. Na końcu przychodzi czas na tańce i śpiewy.

A to bardzo fajna mapka wioski (źródło: http://www.lcfn.info)

Dalej nasza droga wiedzie do Valley of the Organ Pipes czyli Doliny Piszczałek Organowych. Niedaleko zejścia do dolinki jest budka przewodnika, czekamy aż do nas przyjdzie. Pani jakoś nie spieszy się specjalnie, w sumie jej się nie dziwie, gorąco niesamowite, a ona sama na tym odludziu. Nie ma opłaty za podziwianie piszczałek, można zostawić napiwek. Schodzimy razem z naszą przewodniczką w głąb małej doliny. Rzeczywiście te skalne formacje przypominają organy czy piszczałki. Wysokość niektórych piszczałek dochodzi do 5 m. Wiek Organ Pipes szacowany jest na około 125 mln lat. Pani przewodnik szybko mówi, co ma do powiedzenia, i po otrzymaniu napiwku (100 NAD) wraca do swojej budki. My zostajemy jeszcze chwilę, aby porobić zdjęcia.

Od Organ Pipes do Twyfelfontain mamy tylko kilka kilometrów. Twyfelfontein to skalisty teren położony w regionie Kunene (Kaokoland). Znajduje się tam około 2 000 petroglifów czyli rysunków naskalnych Buszmenów Khoi-San przed ponad 2 tys. lat. Nazwa pochodzi z języka Afrikaans i oznacza „niepewne źródło”. Miejsce to zostało tak nazwane przez rolnika, który osiadł na tej ziemi i nie był pewny czy źródło o nazwie /Ui-//aes zapewni jego farmie dostateczną ilość wody.

Twyfelfontein zostało w 1952 r. ogłoszone Pomnikiem Narodowym Namibii, a w 2007 r. zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Rysunki przedstawiają lwy, żyrafy, słonie, nosorożce, strusie, pingwiny i foki. Różnorodność rysunków świadczyć ma o tym, że Buszmeni Khoi-San przemieszczali się po terytorium całej Namibii, byli również nad oceanem. Pierwsza wzmianka o tym miejscu pochodzi z 1921 r. Na teren Twyfelfontein można wejść tylko z przewodnikiem. Wstęp kosztuje 50 NAD/os i 20 NAD/samochód. Po opłaceniu wstępu czekamy na naszego przewodnika, a raczej przewodniczkę. Słusznych rozmiarów pani raczej nie jest zbyt przyjaźnie nastawiona. No nic może ma dziś gorszy nastrój. Wyruszamy zatem w pełnym słońcu wgłąb skał.

Po drodze spotykamy skałę w kształcie otwartej paszczy lwa.

Do platform z widokiem na petroglify wiedzie sieć ścieżek. Rysunki znajdują się na 212 płytach skalnych, skupionych w 17 miejscach. Zatrzymujemy się w kilku z nich, żeby pooglądać wyryte zwierzęta. Nasza pani przewodnik pokazuje coraz to nowe. W pewnym momencie jej zainteresowanie budzą moje paznokcie. Dopytuje się, jak ja mam to zrobione (miałam żelowy french manicure) i my jak tylko umiemy staramy się jej to wyjaśnić naszym „kulawym” angielskim. Pani przewodnik również ma pomalowane paznokcie, tylko, że trochę dawno to robiła Biggrin W każdym razie pani przewodnik jest już „nasza”. Zaczyna ją interesować skąd jesteśmy. Nie bardzo kojarzy nasz kraj, prosi o podanie nazwiska jakiegoś sławnego Polaka. Zaczynamy więc wyliczankę: papież – nie zna, Wałęsa – też nie, może Kubica albo Lewandowski – nie interesuje się sportem, to może Chopin, Kopernik… No niestety żaden z wymienionych nie jest znany pani przewodnik. Ale przypomniała sobie, że chyba zna jedną Polkę.. Tak? Kogo? – pytamy. Victoria Beckham jest przecież z Polski Biggrin Uprzejmie wyjaśniamy, że niestety nie. Ale humory mamy wszyscy przednie. Oglądamy pozostałe rysunki i powoli wracamy do recepcji. Nasza pani przewodnik tak się rozgadała, że dokładnie poopowiadała nam, jak to raz wypiła sobie piwo – a jest niepijącą osobą – i jak potem świat jej wirował i powiedziała, że nigdy więcej. Była zdziwiona, jak jej opowiedzieliśmy o naszych – w sumie skromnych – możliwościach w tej dziedzinie Biggrin Ona by tego nie przeżyła.

No i na koniec obowiązkowe zdjęcie z paznokciami w roli głównej Smile

Wczesnym popołudniem docieramy do miejsca naszego noclegu – to przepięknie położona w dolinie Huab – Twyfelfontein Country Lodge. Po powitalnym drinku, wypijamy jeszcze kawę i wsuwamy pyszne ciasto. Bagaże zostawiamy w pokoju i ruszamy pooglądać okolicę w nadziei, że może tu natkniemy się na pustynne słonie. Z lodge wyruszają wycieczki w poszukiwaniu słoni, ale my dziś przyjechaliśmy trochę za późno i już się nie załapaliśmy.

W takim oto domku mieszkaliśmy.

Niedaleko recepcji rośną wiecznie zielone krzewy, w których grasuje banda różnych ptaków. Spotykamy tam bilbila czerwonookiego, kulczyka białogardłego i samiczkę wróbla czarnogłowego  .

Na ułożonym obok chodnika skalniaku góralek przylądkowy spokojnie pałaszuje podwieczorek.

Obok w promieniach popołudniowego słońca wygrzewają się jaszczurki – agamy skalne.

Widoki otaczające domki zapierają dech w piersiach.

Powoli zmierzcha, więc wracamy do lodge. Po drodze spotykamy jeszcze prześlicznie ubarwionego ptaszka – to dzierzbik żółtogardły.

Po wyśmienitej kolacji – w sumie było to obżarstwo – wracamy do domku.