Coraz dalej…

Wśród Ju/’Hoansi-San

28 sierpnia 2014, dzień 14

Dzień rozpoczyna się piękną pogodą. Po śniadaniu podglądamy wiewiórkę, która wesoło grasuje w gałęziach i coś tam wyjada.

Daleko na gałęzi siedzi dziwogon prostosterny.

Ruszamy w trasę, tym razem drogą asfaltową, o istnieniu, której prawie zapomnieliśmy przez ostatnie 2 tygodnie. Dziś do pokonania mamy jakieś 260 km. Po drodze zatrzymujemy się na zakupy w Tsumeb, typowo górniczym miasteczku.

Po zakupach i tankowaniu jedziemy dalej. W okolicach miasta Grootfontein zbaczamy z drogi i jedziemy jakieś 15 km na farmę Hoba West. Naszym celem jest Hoba – największy na świecie, pozostający w całości meteoryt, który spadł na ziemię jakieś 80 tys. lat temu, a został odkryty przez farmera o nazwisku Jacobus Brits w 1920 roku. Hoba wygląda trochę jak płaskie, kwadratowe pudełko rzucone na ziemię, jego wysokość to 90 cm, a szerokość to 2,7 metra. Waży ponad 60 ton i w 84% składa się z żelaza, reszta to nikiel i śladowe ilości kobaltu. Hoba, z uwagi na swoją budowę, jest też największym kawałkiem żelaza na naszej planecie. W 1955 r. meteoryt Hoba został ogłoszony pomnikiem narodowym Namibii.

Zastanawiającym jest, dlaczego meteoryt spadając na ziemię, nie zrobił w niej krateru. Są na ten temat dwie teorie: jedna, że meteoryt wylądował na lodowcu i z czasem topnienia tego lodowca osiadł na ziemi, a druga, że Hoba wleciał w atmosferę ziemi pod bardzo ostrym kątem, a dzięki swojemu płaskiemu kształtowi, ślizgał się po powierzchni atmosfery, podobnie jak kamień odbija się od wody, przez co również siła, z jaką uderzył w ziemię nie była ogromna.

Na małej recepcji wykupujemy wstęp – 25 NAD/os i ruszamy ścieżką między krzewami. W tym zetknięciu z częścią kosmosu jesteśmy zupełnie sami.

Wracając napotykamy na ogromną ćmę – miała dobre 10 cm długości i chyba ucięła sobie drzemkę na ścieżce, nie bacząc na nic.

Napełnieni kosmiczną energią, ruszamy do dzisiejszego miejsca przeznaczenia. W połowie drogi między Grootfontein i Tsumkwe znajduje się Living Museum Ju/’Hoansi-San. Miejsca tego nie znajdziecie na mapie, nie ma go nawet w GPS (przynajmniej moim), można tam dojechać tylko samochodem z napędem 4×4 – w końcu to już pustynia Kalahari. Skansen znajduje się tuż obok wioski Grashoek, w której na co dzień żyją Buszmeni San. W naszym planie mamy zapisane, że cennik atrakcji, z jakich można tu skorzystać znajduje się na recepcji. Hmmm… tylko, że recepcja wygląda tak:

To jedna z lepszych recepcji, jakie w życiu widziałam, a już na pewno najoryginalniejsza Biggrin Wokół pustki, za wyjątkiem pasącego się osiołka. Ale czad! Za chwilę jednak pojawia się mieszkaniec wioski, baaardzo sympatyczny mały człowiek – jak to Buszmen – wita się z nami serdecznie, uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Idzie pod niedalekie drzewo, ściąga zawieszoną na nim kartkę – to właśnie lista atrakcji, które czekają tu na podróżników (szkoda, że nie mam zdjęcia). Wybraliśmy dla siebie bush walk (150 NAD/os), wizytę w obecnej wiosce (50 NAD/os) i wieczorne tańce i śpiewy przy ognisku (120 NAD/os).

Najpierw jednak jedziemy na nasz camp. Cały camp to 3 miejsca na obozowiska pod drzewami mangetti. Są też wolnostojące prysznice i kibelki – wszystko bez wody. Wodę i drzewo na ognisko można zakupić u Buszmenów. Elektryczności oczywiście brak. Na campie jesteśmy zupełnie sami, nie widać stąd nawet wioski Buszmenów, totalna głusza i dzicz.

Warto dodać, że skansen jest prowadzony przez Buszmenów od 2004 r. i jest pierwszym stworzonym w Namibii „żyjącym muzeum”. Buszmeni nazywają go /Xao-o Ju/’Hoansi-Ga, co w ich języku oznacza „życie Ju/’Hoansi”. Daje on utrzymanie wszystkim mieszkańcom wioski. A tu jego plan (źródło: http://www.lcfn.info).

Odpoczywamy chwilę przy piwku, po czym przychodzi po nas nasz uśmiechnięty przewodnik i idziemy na bush walk. Najpierw oglądamy chatki, w których kiedyś mieszkali Buszmeni oraz pokaz rozpalania ogniska. Przed chatami panie ubrane w skóry zajmują się dzieciaczkami i wyprawianiem skór. Przysiadamy się do najstarszego z Buszmenów, który pokazuje jak zrobione są strzały, łuk i kołczan, nasz przewodnik wszystko tłumaczy na angielski. Lud San mówi w bardzo dziwnym języku, takim trochę jakby mlaskającym. W każdym razie nie jesteśmy w stanie powtórzyć po nich prawie żadnego słowa, z czego z kolei oni mają ubaw.

Buszmeni pokazują, jak zakładają pułapki na ptactwo.

Idziemy w busz z naszymi przewodnikami. Po drodze pokazują nam, jak dawnej Buszmeni pozyskiwali wodę – szukali jej w dziuplach drzewnych, a jak już znaleźli to wypijali wodę używając słomki z wysuszonej trawy. Jeśli w dziupli nadal pozostawała woda, słomka była zostawiana zaraz przy otworze, jeśli woda została wypita, słomka lądowała na ziemi, na znak, że już nie będzie przydatna – przynajmniej nie w tym miejscu.

Potem bierzemy udział w poszukiwaniu królików (albo czegoś podobnego) w norach, tu niestety nic nie złowiliśmy. Dowiadujemy się, która roślina pomaga na jakie dolegliwości, gdzie rosną bulwy podobne do ziemniaków. Szczególnie zaciekawia nas jedno z drzew, z którego po nacięciu kory wyciekają czerwone soki. Służą one jako barwnik ozdabiający i odkażający skórę. W buszu spędzamy ponad godzinę.

Powoli wracamy do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Teraz nasza kolej wykazania się umiejętnościami, będziemy się uczyć rozpalać ogień i polować, tzn. Marcin będzie się uczył bo ja muszę wszystko udokumentować Biggrin Na pierwszy rzut idzie nauka skradania się do zwierzyny i strzelania z łuku. Dość powiedzieć, że raczej nie przetrwalibyśmy w buszu mając łuk Biggrin Ale przynajmniej byłoby nam ciepło podczas namibijskich nocy, bo Marcinowi udało się rozpalić ognisko. Powoli żegnamy się z Buszmenami, odwiedzimy ich za chwilę w ich obecnej wiosce.

Nasz przewodnik odprowadza nas pod sklepik z pamiątkami, chcemy coś kupić, ale dziś już nieczynne, umawiamy się na poranne zakupy. Mamy chwilę przerwy, popołudniem idziemy do wioski.

Wioska oddalona jest od campu niecały kilometr. Szczerze przyznam, że nie wiedziałam, że ci ludzie tak biednie mieszkają. Choć na niektórych chatkach widać małe solary – tak mieszkańcy ładują baterie do radioodbiorników.

Mijamy też zamknięty sklep.

Docieramy do domków wybudowanych dla nauczycieli i do szkoły, która już jest zamknięta, gdyż akurat jest jakaś przerwa w zajęciach.

Za szkołą, na boisku chłopcy grają w piłkę, dopingowani przez resztę dzieciaków z wioski.

Idziemy dalej w głąb wioski. Przed chatkami bawią się dzieciaki, a kobiety pichcą kolację. Tylko co to za kolacja… Przed chatką, w okolicy której się zatrzymujemy, kobieta gotuje na ogniu samą fasolę – i to cała kolacja Sad Zaglądamy też z daleka do chatki (jakoś nie mam odwagi pchać się komuś do domu) – jest tam wszystko: ubrania, garnki, kołdry. Widać, że ci ludzie niewiele mają.

Przy jednej z chatek siedzi kobieta z maleństwem na rękach. Nasz przewodnik mówi, że dzieciątko ma dopiero 2 miesiące. Buszmeni są niewielkiego wzrostu, więc taki maluszek jest dużo mniejszy od dzieci, które rodzą się u nas. Chyba zmieściłby się w moich dłoniach.

Nasz przewodnik pyta, czy chcielibyśmy odwiedzić sklep, oczywiście się zgadzamy. Wokół sklepu jest trochę ludzi, jacyś wyrośnięci chłopcy przyjechali trackiem. Wchodzimy do środka – też trochę ludzi, ale raczej rozmawiających niż kupujących. W sklepie jest trochę ubrań, jakieś ciastka, coś w butelkach, środki higieniczne, naprawdę nie najgorsze zaopatrzenie. Ponieważ nie mamy już ze sobą słodyczy (wszystko już rozdaliśmy) kupujemy duże pudełko lizaków i dajemy je przewodnikowi, żeby sprawiedliwie podzielił. W życiu bym nie pomyślała, że ci wyrośnięci chłopcy jako pierwsi zgłoszą się po te lizaki. Nasz przewodnik jest jednak sprytny, pokazuje do jakiego wzrostu jest przydział na lizaka, nikt wyższy nie dostaje Biggrin

Te malunki na twarzy dziewczyny to coś na kształt naszego makijażu.

Powoli opuszczamy już wioskę ludu San.

Nasz przewodnik podprowadza nas pod ścieżkę w buszu i mówi, żebyśmy sami wracali do obozu. Hahaha bardzo śmieszne ROFL na pewno się nie zgubimy. No ale, żeby nie wyjść na ostatnie ciamajdy zgadzamy się iść sami. W sumie ścieżka jest widoczna więc może trafimy. I pewnie trafilibyśmy, gdyby po jakimś czasie ścieżka się nie rozwidlała. Oczywiście wybraliśmy nie tę odnogę, którą trzeba i poszliśmy w złym kierunku. Po zaledwie kilku krokach słyszmy za naszymi plecami krzyk naszego przewodnika, że to nie ta ścieżka. Dobrze, że my wyżsi jesteśmy od Buszmenów i on wypatrzył z daleka, że źle idziemy. Jak już dotarliśmy do sklepiku, wiedzieliśmy, że jesteśmy prawie na miejscu. Swoją drogą, sklepik to luźno wbite pale, na których wisiały ozdoby i inne rzeczy na sprzedaż, wszystko pozostawione bez opieki. Widać, że cywilizacja, dzięki Bogu, tu jeszcze nie dotarła.

W obozie Erastus już czekał na nas z kolacją. Ledwie zdążyliśmy po niej posprzątać, przyszli nasi Buszmeni – czas na ostatni punkt programu – śpiewy i tańce przy ognisku. Idziemy razem z naszym przewodnikiem do tradycyjnej wioski, gdzie byliśmy w południe, a gdzie teraz pali się już ognisko. Rozsiadamy się wygodnie i zaczyna się spektakl. Panie śpiewają i klaszczą, najstarszy z Buszmenów tańczy jakiś taniec rytualny.

Zauważamy, że jedna z kobiet ma ze sobą malutkie dziecko.

Tańce i śpiewy trwają ponad godzinę. Naprawdę fajne przeżycie.

Plemię Ju/’Hoansi-San to zdecydowanie najsympatyczniejsi ludzie, jakich spotkaliśmy w Namibii. Ani przez chwilę nie mieliśmy wrażenia, że tylko odgrywają swoje rolę, aby nas zadowolić. Byli bardzo autentyczni w tym co robili. Jeśli ktoś z Was będzie kiedyś w Namibii, to wizyta w Living Museum Ju/’Hoansi-San jest obowiązkowa!