Coraz dalej…

Tragifarsa w strefie zdemilitaryzowanej

4 października 2015, dzień 4

Dzisiaj miał być najważniejszy dla mnie dzień wyprawy, czyli wizyta w Panmundżom – Koreańskiej Strefie Zdemilitaryzowanej. Ochoczo zatem wstałem i pomaszerowałem na śniadanie. Posiłek okazał się jednak niezwykle skromny. Podano tylko chleb tostowy, trochę masła i marmolady, wodę mineralną oraz zimną, małą kawę. Za dodatkową kawę lub herbatę kazano płacić 1 euro. No nic, to nie śniadanie było dzisiaj głównym punktem planu.

Po śniadaniu mieliśmy jeszcze chwilę, aby zapoznać się z ofertą księgarni zlokalizowanej w naszym hotelu. Można w niej było zakupić kilka przewodników, a resztę oferty stanowiły publikacje dotyczące przywódców narodu. W księgarni znajdowała się – podobnie, jak w tysiącach innych miejsc w Korei Północnej – gazetka ze zdjęciami sławiącymi Kim Dzong Una.

Zanim wyruszaliśmy busem w stronę granicy, ze strony naszych północnokoreańskich opiekunów spotkała nas niespodzianka. Otóż pozwolono nam na chwilę stanąć w bramie naszego zamkniętego ośrodka i obserwować uliczne życie, a następnie przejść się odcinkiem ulicy do najbliższego ronda. Zakładam, że była to rekompensata za to, że poprzedniego wieczoru nie pozwolono nam wyjść na miasto. Spacer trwał ok. 10 min., ale nasze zadowolenie było bezkresne, bo przynajmniej mogliśmy przez chwilę być bliżej mieszkańców Kaesong. Mijaliśmy pieszych oraz sporo ludzi na rowerach. Dla nich – podobnie, jak dla wszystkich obywateli Korei Północnej, których spotkaliśmy podczas naszego pobytu w tym kraju – byliśmy przeźroczyści. Nie patrzyli w naszą stroną, a gdy chcieliśmy zrobić zdjęcie, odwracali głowę. Chyba bali się, bo być może za kontakt z obcokrajowcami grożą represje, a poza tym nigdy nie wiadomo, kto robi zdjęcie i w jakim celu. Zupełnie inaczej zachowywały się też dzieci, na całym świecie turyści sporą ciekawość budzą u małych mieszkańców, w Korei Północnej jest jednak inaczej.

Podczas przechadzki szliśmy zwartą grupą, byliśmy też cały czas uważnie obserwowani przez naszych opiekunów, którzy nie odstępowali nas na krok. Udało się jednak zrobić kilkanaście zdjęć ludzi śpieszących się do pracy.

Wsiedliśmy do busa i po około kwadransie dotarliśmy do Panmundżom – jedynego miejsca w Koreańskiej Strefie Zdemilitaryzowanej, w którym blisko siebie przebywają przedstawicie Północy i Południa. Strefa demarkacyjna rozciąga się w pobliżu 38 równoleżnika i przecina cały Półwysep Koreański – ma długość blisko 240 km i szerokość 4 km (po 2 km po stronie północnej i stronie południowej). Obie Koree rozdziela ustawiony w strefie mur, jak również liczne posterunki wojskowe oraz pole minowe. Od południowej strony odkryto kilka podziemnych tuneli, przebiegających głęboko pod granicą i mających umożliwić inwazję wojskową z północy (w przypadku pojedynczych budowli mogło przedostawać się nawet 30 tys. żołnierzy na godzinę). Do tej pory znaleziono 4 tunele, ale szacuje się, że takich instalacji może być nawet 20. Komunistyczny sąsiad nie przyznaje się do tych podkopów – twierdzi, że są to kopalnie węgla (kopalin jednak tam nie odkryto).

Wizyta w Panmundżom była najbardziej wyczekiwanym przez mnie momentem wyjazdu. Wysadzono nas przed budynkiem, w którym znajdował się sklep z pamiątkami oraz sala do krótkich prezentacji. W tym miejscu wojskowi wprowadzali turystów w zagadnienia podziału państwa koreańskiego (oczywiście z perspektywy Północy). Już podczas przejazdu z Kaesong zwrócono nam uwagę, że nie wolno fotografować żołnierzy i budynków – tylko to, na co nam zezwolą. Pierwszy widok, jaki zobaczyłem wychodząc z busa, to propagandowy obrazek prezentujący dwie Koree jako rodzeństwo.

Sklep sprawiał wrażenie nieco jarmarcznego, można było w nim kupić rękodzieło ludowe, herbaty, nalewki, lalki, jaskrawokolorowe zabawki. Turystów obsługiwały uśmiechnięte od ucha do ucha ekspedientki w tradycyjnych strojach. Za sklepem znajdowała się sala do prezentacji – z mapami na ścianach, na których pan oficer z zaangażowaniem tłumaczył zawiłości granicy i strefy zdemilitaryzowanej. Ściśnięto w tej sali kilka grup turystów, więc panowała tam spora ciżba. Zdjęcia mogłem w spokoju zrobić dopiero wtedy, gdy już wszyscy poszli – jednak szybko mnie ponaglono, gdyż moją grupa musiała ustawić się na zewnątrz budynku gęsiego, po czym znów zapakowano nas do busa.

Ruszaliśmy w stronę granicy. Za oknem było widać pola uprawne, a nasz polskojęzyczny opiekun opowiadał o losach granicy i pobliskiej strefie ekonomicznej, w której w symbiozie pracują robotnicy z obu Korei (w momencie pisania tej relacji działalność strefy została zawieszona decyzją Kim Dzong Una, wycofano wszystkich pracowników i zablokowano wszystkie zasoby). Widząc za szybą grunty orne zastanawiałem się, gdzie ukryto miny – strefa zdemilitaryzowana jest bowiem największym polem minowym współczesnego świata (szacuje się, że znajduje się tutaj ponad milion ładunków wybuchowych).

Podczas trwającego ok. 10 min przejazdu mieliśmy dodatkowego pasażera. Był nim eskortujący nas uzbrojony żołnierz. Nie było to łatwe zadanie, ale udało mu się zrobić zdjęcie z ukrycia – przynajmniej widać hełm znad fotela

Bus zatrzymał się w pobliżu baraków, w których prowadzono rozmowy kończące trzyletnią bratobójczą wojnę koreańską. Obecnie w tych budynkach mieści się muzeum prezentujące artefakty porozumienia podpisanego w 1953 r.

Niestety nieopatrznie usiadłem za jednym ze stołów przykrytych zielonym suknem i dopadła mnie grupa turystów z Chin. Nie wiem, czemu miałem zawdzięczać moją popularność (być może blond włosom), ale wielu wycieczkowiczów z Państwa Środka zapragnęło mieć ze mną zdjęcie. Musiałem zatem wcielić się w rolę „misia z Krupówek” (już wcześniej kilka razy w Azji to mi się przytrafiło). Tym razem niektórzy z „fotografów” pozorowali zawieranie porozumienia ze mną (sic!). W pewnym momencie przyjaciele z Chin zaczęli nawet, własnymi rękoma, ustawiać moją facjatę, aby dokładnie mieściła się w ich licznych aparatach, smartfonach i tabletach. Przyznam, że nie było to miłe uczucie W tym czasie moja grupa już poszła i sam zostałem – no nie całkiem sam, oczywiście jeden z koreańskich opiekunów cierpliwie czekał, aż sesja zdjęciowa dobiegnie końca.

Ufff. Wreszcie udało się uwolnić i dogoniłem moją grupę w pobliskim, większym budynku, w którym oficer przedstawiał północny punkt widzenia na porozumienie zawarte pomiędzy Korami ponad 60 lat temu. Na trzech stołach w gablotach znajdowały się przyprószone czasem flagi ONZ oraz Korei Północnej, jak również księgi z ustaleniami. To tutaj podpisano je 27 lipca 1953 r. – uczynili to Kim Ir Sen (jako zwierzchnik sił zbrojnych Północy) oraz przedstawiciele Chin i ONZ-tu. Pomimo przyjętego rozejmu oba państwa nadal są w stanie wojny. Warto wspomnieć, iż do czuwania nad zawieszeniem broni powołana została w 1953 r. Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych (Neutral Nations Supervisory Commission), w której skład weszły Szwajcaria, Szwecja, Czechosłowacja oraz Polska (2 pierwsze kraje wskazała strona południowa, zaś 2 pozostałe – strona północna). Zakres działania żołnierzy reprezentujących nasz kraj został ograniczony po rozpadzie bloku komunistycznego oraz wstąpieniu do NATO. Nadal jednak Polska ma dwóch przedstawicieli w Komisji.

Na ścianach można było podziwiać kolejną gazetkę, prezentującą wizyty wodzów narodu w strefie demarkacyjnej.

Po wyjściu z baraków kazano nam znów wsiąść do busa i przewieziono nas już do samej granicy. Weszliśmy do szarego, dwukondygnacyjnego budynku, któremu – mimo zakazu fotografowania – udało się zrobić zdjęcie. Z tarasu usytuowanego na pierwszym piętrze rozpościerał się widok na granicę dzielącą Półwysep Koreański na dwa państwa. Dopiero z tego miejsca można było zobaczyć potężne lornety oraz kamery wymierzone w posterunki zantagonizowanego sąsiada. To zapewne była tylko część sprzętu służącego obserwacji.

Granicę wyznacza murowana linia – po jej południowej stronie znajduje się szary żwir, zaś po północnej – ciemnożółty piasek. Linia ma niespełna 10 cm wysokości i jest szeroka na ok. 40 cm. Na samej granicy usytuowanych jest pięć baraków w dwóch kolorach. Trzy z nich, w charakterystycznym jasnoniebieskim kolorze, które wielokrotnie wcześniej widywałem na zdjęciach ze strefy zdemilitaryzowanej, przypisane są Północy. Dwa pozostałe, popielate, należą do Południa. W relacjach z wizyt w tym miejscu opisuje się żołnierzy z obu krajów, stojących w bliskiej odległości, niekiedy spoglądających sobie w oczy, z bronią gotową do strzału. Podczas naszej wizyty widać było jednak tylko północnokoreańskich strażników. Powiedziano nam, że żołnierze z Południa schowani są w swoich barakach.

Podczas pobytu w strefie zdemilitaryzowanej odnosiłem wrażenie, że biorę udział w kiepskiej tragifarsie, w której głównym aktorem jest rozentuzjazmowany tłum, niezdający sobie sprawy z tragizmu miejsca, w którym się znalazł. Niemal w każdej chwili pobytu w Panmundżom otaczali mnie krzyczący turyści z Chin, rozbiegani i robiący setki zdjęć. Z ich postawą kontrastowały surowe mury budynków granicznych i niewzruszona mimika północnokoreańskich żołnierzy. Wydawałoby się, że strefa zdemilitaryzowana – miejsce, w którym łatwo o wznowienie konfliktu – jest cicha, a zwiedzający ją turyści zachowują się spokojnie, z rozmysłem. Niestety, tak nie jest. Podaje się, że corocznie strefę odwiedza (według rożnych źródeł) od 100 tys. do 200 tys. osób. I ja mogłem zaobserwować te tłumy w Panmundżom.

Po opuszczeniu strefy przygranicznej wróciliśmy do Kaesong – najpierw, aby zobaczyć Muzeum Państwa Koryo, a później na obiad. Samo muzeum nie robiło dużego wrażenia. Składało się na nie zaledwie kilka charakterystycznych dla lokalnej architektury budynków, zaś w ich środku prezentowano przeciętne eksponaty. Znajdowały się tam m.in. makiety oraz – a jakże – zdjęcia dokumentujące wizyty w tym miejscu wodzów narodu. Po muzeum oprowadzały panie przewodniczki ubrane w tradycyjne stroje.

Po wyjściu z muzeum pozwolono nam zrobić zakupy w sklepie z piątkami, pocztówkami i znaczkami. Także i w tym sklepie prym wiodły grupy chińskich turystów, szczelnie wypełniając wszystkie stoiska. Udało się jednak zakupić kilka pocztówek z propagandowymi treściami (jedna kartka kosztowała 30 centów, a znaczek do Europy 1,5 euro). Nabyłem także znaczek z podobizną Kimir Sena. Po jego zakupie nasz starszy opiekun dokładnie poinstruował mnie, jak mam się z nim obchodzić – broń Boże nie wyrywać z arkusza, nie zginać i traktować z pietyzmem! Tak też uczyniłem

Zakupione w tym miejscu kartki pocztowe kilka dni później wysłałem do Polski z hotelu w Pjongjang. Okazały się one trafioną pamiątką, gdyż u niektórych moich znajomych pełnią funkcje zakładek do książek. A jeden z adresatów powiedział mi, że kartkę do jego domu przyniósł zziajany listonosz, który już z daleka krzyczał „Panie Kowalski, Panie Kowalski… jak ponad 20 lat na poczcie pracuję, jeszcze nie widziałem, aby ktoś wysłał kartkę z Korei Północnej!”. Miło   Pisząc tekst na kartkach ograniczyłem się do standardowych pozdrowień, gdyż bałem się, że zawierając nawet krótki opis wyprawy, mogą one zostać ocenzurowane. Nawet wyjątkowo podpisywałem się – imieniem i nazwiskiem – a nie ksywą, pod którą od trzech dekad funkcjonuję wśród przyjaciół i którą zawsze podpisuję pocztówki. Może popadłem już w pewną obsesję, ale wydawało mi się, że gdy podpiszę się „Cobra”, to być może zostanie to odebrane jako pseudonim szpiegowski. Wolałem nie ryzykować

W drodze do restauracji zrobiłem jeszcze kilka zdjęć – mężczyźnie, który wiózł małego świniaka na bagażniku roweru, propagandowemu sloganowi, jakich wiele w Korei Północnej, kioskowi, będącemu chyba jednym z prawdziwych sklepów dla Koreańczyków, a do których nas nie dopuszczano.

Obiad był smaczny i składał się kilkunastu potraw, podanych w iskrzących się od złotego koloru miseczkach. Na stole znalazły się m.in. kimchi, algi, wodorosty oraz figi.

Po obiedzie mieliśmy chwilę, oczekując na naszych opiekunów, aby posiedzieć na schodach restauracji i poobserwować, jak niedzielne popołudnie spędzają mieszkańcy jednego z północnokoreańskich miast. Miałem wrażenie, że czas to się tu zatrzymał pół wieku temu i być może kiedyś tak wyglądała młodość moich rodziców. Tylko może wówczas ludzie byli bardziej kolorowo ubrani, nie mieli w klatach wpiętych przypinek z wizerunkiem wodzów i uśmiechali się częściej.

Ostatnim punktem tego dnia miała być wizyta w jeszcze jednym miejscu w pasie przygranicznym, z którego miano nam pokazać mur dzielący obie Koree. Z tej przyczyny jeszcze w Kaesong wsiadł do naszego busa oficer – tym razem był to pogodny, starszy człowiek. Opiekunowie mówili o nim „generał”. Po przybyciu do jednego z punktów obserwacyjnych zaproszono nas do świetlicy, w której pan oficer przez kilkanaście minut, wykorzystując wskaźnik i obraz na ścianie, opowiadał o genezie muru, jego parametrach oraz znaczeniu. Mur powstawał z inicjatywy Korei Północnej i USA przez ponad 3 lata (w latach 1976-1979). Atrybuty budowli to: 240 km długości, od 5 m do 8 m wysokości, od 10 m do 19 m grubości u podstawy oraz od 3 m do 7 m szerokości na górze.

Po wyjściu na zewnątrz budynku mur mogliśmy oglądać przez lornetki. Niestety nie dało się go sfotografować (był zbyt daleko). Na zdjęciach udało się uchwycić tylko bliżej znajdujące się ogrodzenie z drutu kolczastego (prawdopodobnie pod napięciem elektrycznym) oraz posterunki wartownicze.

Z pasa nadgranicznego wyruszyliśmy w drogę powrotną do Pjongjang. Zarówno w drodze z Kaesong do granicy, jak i w trasie powrotnej do stolicy, pojawiały się agrarne krajobrazy, pokazujące zacofane, niezmechanizowane rolnictwo. Zobaczyliśmy mieszkańców robiących pranie w rzekach (wcześniej nasz opiekun mówił, że obywatele dostają od państwa umeblowane mieszkania, z pralkami). Uwagę zwracały budynki mieszkalne, na dachach których suszono jakieś zielska. Pojawiły się także urokliwe wzgórza.

Pod wieczór dotarliśmy do Pjongjang, zatrzymując się jeszcze przy Łuku Zjednoczenia. Pomnik, usytuowany nad autostradą prowadzącą ze stolicy do Kaesong i strefy zdemilitaryzowanej, został odsłonięty w 2001 r. Łuk tworzą dwie koreańskie kobiety, przystrojone w tradycyjne stroje, trzymające kulę ziemską z mapą zjednoczonego kraju. Monument ma ponad 30 m wyso­ko­ści oraz 60 m sze­ro­ko­ści. Okazale prezentował się na tle zaróżowionego zachodzącym słońcem, nieba.

Atrakcją dzisiejszej kolacji miało być samodzielne gotowanie zupy. Jednak wjeżdżając do stolicy nie byliśmy jeszcze świadomi tego, jak długo zajmie nam dotarcie do restauracji. Po dojechaniu do centrum Pjongjang okazało się, że wiele ulic jest zablokowanych ze względu na próbę uroczystości, mającej mieć miejsce za tydzień, podczas obchodów 70. rocznicy utworzenia Partii Pracy Korei. Przed dobre 40 min. kluczyliśmy ulicami, starając się przedostać na drugą stronę miasta. Bezskutecznie, ale dzięki temu przejechaliśmy obok Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej. Następnie, kolejne pół godziny, staliśmy w korku ulicznym. W tym czasie nasza grupa coraz bardziej stanowczo domagała się, aby do restauracji pójść pieszo. Opiekunowie stanowczo odmawiali. Taka sytuacja trwała kolejne kilkadziesiąt minut, zapadł zmrok i głód narastał Wreszcie nasz główny przewodnik – „szef wszystkich szefów” – wykonał ważny telefon i zgodzono się na nasze wyjście z busa.  Droga do restauracji trwała kolejne 30 min. i odbyła się pod baczną „eskortą” koreańskich opiekunów.

W międzyczasie byliśmy jednak świadkami dość osobliwego zjawiska – zatrzymano nas na ok. kwadrans na przejściu dla pieszych, przy jednej z głównych, wielopasmowych arterii stolicy. Nie mogliśmy przejść, gdyż przed nami przejeżdżało kilkadziesiąt ciężarówek, na pakach których siedzieli lub stali żołnierze różnych rodzajów sił zbornych – od sanitariuszek, przez żołnierzy w hełmofonach czołgistów, aż po pilotów. Na końcu jechało kilka autobusów z generalicją. Po jednej i drugiej stronie ulicy stali mieszkańcy Pjongjang, mocno wiwatujący przy każdym nadjeżdżającym pojeździe. Panował półmrok, a latarnie uliczne dawały słabe światło. Okrzyki ściśniętych i machających rękoma ludzi, przytłumione światło, zapach spalin oraz głośny ryk silników starych pojazdów wojskowych, dostarczały niezwykłych, niedoświadczanych nigdy wcześniej przez mnie wrażeń. A były to tylko ćwiczenia, więc mogę sobie wyobrażać, jak niesamowicie wyglądała prawdziwa defilada. Niestety nikomu z grupy nie udało się zrobić nawet jednego zdjęcia – każdy nasz ruch był bacznie obserwowany przez opiekunów.

Wreszcie otwarto przejście i mogliśmy dalej podążać w stronę restauracji…

Na koniec intensywnego dnia dotarliśmy na kolejny nocleg w hotelu Yanggakdo. Trzeba było się wyspać, gdyż następnego dnia czekała nas licząca ok. 200 km podróż na wschodnie wybrzeże Korei Północnej – podroż może niezbyt odległa, ale po fatalnych drogach.