Coraz dalej…

Tylko koni, tylko koni brak…

17 sierpnia 2014, dzień 3

Wstajemy o wschodzie słońca, żeby po szybkim śniadaniu pozwiedzać jeszcze okolicę. Tak, jak wspominałam lodge jest przepięknie położona wśród skał, które w porannym słońcu mienią się pomarańczowo-różowymi kolorami. Można by w tym miejscu spędzić kilka dni, nie nudząc się zupełnie. Na teranie lodgy znajduje się przepięknie położony wśród skał basen z widokiem na pustynno-górzysty krajobraz. Jeśli ktoś oglądał serial „Afryka – za głosem serca” to bez trudu zauważy, że recepcja lodge zagrała posiadłość głównych bohaterów.

Komu w drogę, temu czas. Dziś do przejechania czeka nas jakieś 450 km.Głównym punktem dnia jest oddalony od miejsca naszego noclegu o jakieś 20 km Fish River Canyon czyli Kanion Rzeki Rybnej. Jedziemy do Hobas, gdzie mieści się brama wjazdowa do parku. Przejeżdżając jakieś 10 km przez górzysty Richtersveld National Park, docieramy do głównego punktu widokowego, skąd w pełni można podziwiać ten gigantyczny cud natury.

Fish River Canyon jest największym kanionem na Czarnym Lądzie i drugim co do wielkości (po Colorado) kanionem na świecie. Ma długość 160 km, szerokość do 27 km i głębokość dochodzącą do 550 metrów, sama zaś rzeka Fish jest najdłuższą rzeką Namibii. Kanion zaczął się kształtować ponoć już 650 milionów lat temu. Na dnie kanionu biegnie, wymagający bardzo dobrej kondycji fizycznej, szlak turystyczny o długości ok. 86 km. Jego przejście zajmuje 5 dni, podczas których trzeba nieść ze sobą ekwipunek, żywność i wodę na cały trekking. Permity na wejście na szlak wydawane są w okresie od maja do września, kiedy jest trochę chłodniej; podczas namibijskiego lata w kanionie podczas dnia temperatury dochodzą do 48°C.

Najbardziej znaną częścią kanionu, którą można najczęściej zobaczyć na zdjęciach jest  Hell’s Bend czyli Piekielny Zakręt. Można go podziwiać właśnie z głównego punktu widokowego. Najlepiej przyjechać na kanion rano, można podziwiać, jak słońce odsłania powoli piękne kolory tego miejsca.

Z kanionu udajemy się jeszcze bardziej na południe, w stronę granicy z RPA, nad rzekę Orange. Po drodze krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Nie ukrywam, że trochę obawialiśmy się tych codziennych długich przejazdów, ale to co widzieliśmy po drodze absolutnie nie pozwalało się nudzić.

Rzeka Orange (Oranje) ciągnie się przez 2 200 km, i w części stanowi naturalną granicę pomiędzy Namibią a RPA. Jej źródła znajdują się w Górach Smoczych w Lesotho, a wpada do Oceanu Atlantyckiego w Alexander Bay.

Jest zima czyli pora sucha i w rzece nie ma zbyt wiele wody.

Powoli odbijamy ponownie na północ, kierując się do miejsca naszego następnego noclegu. Krajobrazy też zaczynają się zmieniać na bardziej pustynne.

Po drodze zatrzymujemy się w Aus na lunch. To mała miejscowość znajduje się w Górach Aus powyżej równiny pustyni Namib. W latach 1915 – 1919 funkcjonował tam ustanowiony przez wojska Republiki Południowej Afryki obóz internowania dla ponad 1 500 niemieckich jeńców wojennych z czasów pierwszej wojny światowej. Więźniowie początkowo mieszkali w namiotach, ale później w wybudowanych z cegły budynkach. Dzisiaj w tym miejscu zostało zrekonstruowanych kilka budynków i postawiono tablicę upamiętniającą tamte lata.

Po posiłku wyruszamy w dalszą drogę w poszukiwaniu dzikich koni, które można spotkać właśnie w tych na zachód od Aus. Podobno ich populacja liczy teraz 150-200 osobników, które świetnie przystosowały się do życia w trudnych pustynnych warunkach. Są mniej wymagające niż konie hodowane w gospodarstwach, bez wody mogą spokojnie przetrwać nawet pięć dni. Jedziemy więc w okolice Garub Pan, wodopoju stworzonego dla koni, obok którego znajduje się też specjalne miejsce do obserwacji tych zwierząt. Niestety koni nie ma, czekamy jakieś pół godziny, ale darmo – zwierzęta nie pojawiają się. Trochę zawiedzeni ruszamy w dalszą drogę, mając jednak nadzieję, że może jeszcze spotkamy je na naszej trasie.

Dojeżdżamy do pasma Gór Tiras, kolory skał są niesamowite, a zachodzące słońce jeszcze je podkreśla. Z głównej drogi skręcamy w boczną, prowadzącą do farmy Koiimasis, gdzie mamy nocleg. Po drodze spotykamy samotnie podróżującego Włocha, który nie może odnaleźć drogi do swojej farmy Korais. Erastus, też nie zna farmy, o którą pyta podróżnik, proponuje mu, aby pojechał z nami i na naszej dopytał dokładnie o drogę. Zaczyna robić się już szarówka, Włoch nie ma nawigacji satelitarnej, a mimo to wybiera jedną z dróg na rozdrożu i odjeżdża. Następnego dnia przy wyjeździe widzimy bramę do farmy Korais poszukiwanej przez Włocha – była niedaleko naszej i dokładnie w przeciwnym kierunku, niż ten, w którym pojechał Włoch. Pewnie biedak spał gdzieś na dziko.

Marcin co jakiś czas pełni funkcję odźwiernego Smile

Kiedy meldujemy się na campie, jest już prawie zupełnie ciemno. Erastus uczy nas rozkładania namiotu na samochodzie, zajmuje to jakieś 5 min. Potem przygotowuje pyszną kolację – steki z grilla, nie ma to tamto Biggrin Po kolacji idziemy z Marcinem myć naczynia, na campie jest specjalne stanowisko do tego. Potem tylko szybki prysznic (jest porządna łazienka z ciepłą wodą) i już możemy się układać do pierwszego snu w namiocie, który okazał się być bardzo wygodny, spało się w nim jak w łóżku.

Jedno nas tylko dziwi: totalna cisza, brak jakiegokolwiek śpiewu ptaków, brak wiatru, tylko ciiiiiisza.