Coraz dalej…

Ulu Temburong

Wstajemy wcześnie rano, Marcin idzie po śniadanie, o przygotowanie którego poprosiliśmy dzień wcześniej. To co przynosi powoduje lekki niesmak.. Bad  w końcu nie spaliśmy w najtańszym hostelu… No więc nasze śniadanie stanowiły po dwie kromki chleba tostowego i dwa jajka na twardo i wstrętny, śmierdzący chemią sok pseudopomarańczowy, który ląduje w zlewie, tak jak poprzedniego dnia piwo. Także, jeśli ktoś zapuści się do Brunei, to niech omija ten hotel z daleka Stop

O 7:20 w recepcji czeka na nas przedstawiciel Sunshine Borneo Tours, aby zabrać nas do Ulu Temburong National Park. Wycieczkę zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce. Wybraliśmy opcję dołączenia do grupy (150 BND/osoba), wycieczka prywatna kosztowała znacznie więcej (380 BND/osoba). Jak się potem okazało, nasza grupa liczyła 2 osoby Lol Dziwny był sam sposób rezerwacji tripu, niby stronę mają, ale napisaliśmy do nich e-maila, na odpowiedź czekaliśmy kilka dni. Już mieliśmy rezygnować i szukać czegoś innego, ale agencja się odezwała. Wszystko ustalaliśmy e-mailowo (później już szło sprawnie) do momentu zapłaty. Koniecznie chcieli tylko dane karty kredytowej, żeby jakby co zabezpieczyć sobie zapłatę, ale transakcja miała być potwierdzona podpisem na miejscu. No nie powiem, żeby mi się to podobało, poza tym na ich stronie była ta wycieczka i była opcja zapłaty od razu kartą ale bardzo nam ją odradzali. Jako finansistka, długo nie chciałam się zgodzić, ale czas leciał i trzeba było coś zrobić. W końcu się ugięłam, wysłałam te dane, całe szczęście nie chcieli kodu zabezpieczającego. Tak jak pisali, tak zrobili, rano pan przewodnik najpierw poprosił o podpis na odpowiednim papierku, a dopiero potem zapakował nas do samochodu, tylko po to aby podjechać 900 m na przystań Kianggeh Smile Tam musieliśmy czekać chwilę na „rejsową” szybką łódź, która zabrała nas wraz z dwudziestoma innymi pasażerami w głąb kraju, do miasta Bangar. Tam już czekała na nas pani kierowca, z którą samochodzikiem pojechaliśmy dalej do Batang Duri. Tam z kolej razem z naszym przewodnikiem przesiedliśmy się na długą łódź, zwaną temuai i dobre pół godziny płynęliśmy dość płytką rzeką, pokonując liczne progi wodne, w głąb dżungli do parku Ulu Temburong.

Park Narodowy Ulu Temburong leży na zbiegu rzek Temburong i Belalong na powierzchni 50.000 ha, ale tylko 100 ha jest udostępnione do zwiedzania. Z tego co wiem, żeby wejść do parku trzeba mieć pozwolenie, tak więc zostaje tylko wycieczka z jakąś agencją.

Przypływamy na przystań przed jedynym miejscem, gdzie można nocować w parku – Ulu Ulu Resort. Jakoś dziwnie dużo tam ludzi wyglądających na jakiś agentów, nasz przewodnik szybko rozwiązuje zagadkę: to książę Azim (syn sułtana) przybył do resortu na wypoczynek. Nawet jest nam dane widzieć jego wysokość Preved

Na powitanie dostajemy zimne soczki i coś, co przypomina sushi, a drugie to jakby masa kajmakowa w kokosie Smile

Posilamy się i w drogę. Główną atrakcją parku jest canopy walk, ale zupełnie inny niż ten, który odbędziemy w Kinabalu. Najpierw idziemy (a raczej wleczemy się ledwie żywi) po drewnianych schodkach, cały czas do góry, przez jakieś 40 min., aby w końcu dotrzeć na miejsce, czyli pod coś, co przypomina rusztowanie, a raczej kilka szkieletowych słupów oddalonych od siebie i połączonych w góry, na różnej wysokości metalowymi kładkami.

Najwyższy punkt znajduje się 60 metrów nad ziemią i ja mam niezły dylemat, czy tam radę tam wyjść przy moim lęku wysokości. Przewodnik mówi nam, że na kładce między jednym słupem a drugim, może być jednocześnie tylko 4 osoby, więc widząc zbliżającą się rodzinę z dwójką dzieci z bardzo tęgim tatusiem, zbliżającą się w żółwim tempie do nas, obawy zostawiam na ziemi i powoli wdrapuje się na górę. Im wyżej, tym bardziej wydaje mi się, że cała konstrukcja kołysze się strasznie. Wchodząc na każdą kładkę, proszę Marcina, żeby nie szedł za mną, bo mam wrażenie, że zaraz ta konstrukcja runie Shok

No ale widok jest niesamowity, jesteśmy nad koronami drzew, nad dżunglą, pięknie jest.

Teraz czeka nas droga powrotna po schodkach. Liczymy, że może zobaczymy jakieś ptactwo, ale niestety, wszystkie tylko pięknie śpiewają głęboko w dżungli. Po drodze spotykamy tylko jaszczurkę, wielką mrówkę i ogromnego motyla śpiącego pod liściem.

Wsiadamy do łódki i przepływamy jeszcze kawałek. Tym razem przewodnik zabiera nas w głąb lasu, idziemy środkiem strumyczka, docierają do mini wodospadu i małego jeziorka. Przewodnik mówi nam, żeby wejść do wody i skorzystać z darmowego peelingu, w jeziorku tym żyją te małe rybki peelingujące. Dla nas jest to pierwsze zetknięcie z tymi rybkami, ja nie mogę ustać ze śmiechu, tak te stworzonka łaskoczą. Jak tylko wejdzie się do wody, to zaraz cała chmara dopada do nóg. Co dziwne idąc strumykiem też napotkaliśmy rybki, ale przewodnik mówi, że te skórożerne są tylko przy wodospadzie.

Taplamy się trochę w wodzie, po czym wracamy do resortu na lunch.

Drogę powrotną pokonujemy w dokładnie takie sam sposób. Będąc już na szybkiej łodzi, dopada nas potężna ulewa, przez dach zaczyna się trochę lać na pasażerów w łodzi. Nim jednak dopłynęliśmy do stolicy ulewa ustała i wyszło słońce.

W hotelu upewniamy się, czy tym razem, ktoś na pewno nas odwiezie na lotnisko. Jeszcze tylko zdjęcie portretów sułtana i jego żony (jednej z trzech), które wiszą dosłownie wszędzie. Niedawno skończył się ramadan i wszędzie (w całej Malezji i Brunei) widać życzenia radosnych świąt (Selamat Hari Raya Aidilfitri).

Pakujemy się do hotelowej taksówki i odjeżdżamy na lotnisko, opuszczając Brunei.

Tym razem, dla odmiany, lecimy Royal Brunei Airlines.  Wieczorem lądujemy w Kota Kinabalu, stolicy stany Sabah, gdzie wita nas ponownie przedstawiciel Amazing Borneo. Jedziemy do wypasionego hotelu Klagan. Jest już późno więc wychodzimy na miasto, aby gdzieś upolować kolację. Nie bardzo nam się chce plątać, więc siadamy u chińczyka przy plastikowym stoliku i zamawiamy: ja kraba w sosie serowym, Marcin – jakieś muszle. I mimo, iż za naszymi plecami biegają szczury i miejsce wydaje się niespecjalne, nasze jedzonko jest wyśmienite, pyszne, rewelacyjne Yahoo

Wracamy do naszego hotelu i padamy po ciężkim dniu.