Coraz dalej…

Za bramą orwellowskiej rzeczywistości

2 października 2015, dzień 2

Po wylądowaniu w Pekinie musieliśmy odebrać bagaże, następnie zmienić terminal, co zajęło nam ok. 20 min. jazdy autobusem. Po ok. 2 godz. czekania mogliśmy stanąć w kolejce do nadania bagaży głównych.

Zaopatrzeni już tylko w bagaże podręczne ruszyliśmy do odprawy, która w tym przypadku była dość szczegółowa. Podczas kontroli wykorzystywano urządzanie mierzące temperaturę. Wreszcie udało się dotrzeć do bramki z informacją o naszym locie. Wylecieliśmy dokładnie w południe.

Wchodząc do rękawa zobaczyliśmy jeden ze statków powietrznych, stanowiących flotę narodowego przewoźnika – Air Koryo. Był to TU 204 100. Ten samolot znajduje się jeszcze tylko na wyposażeniu kilku rosyjskich linii lotniczych, jak również linii Egiptu, Kuby oraz Iranu. Linie Air Koryo umieszczono na „czarnej liście” lotniczej UE, co skutkuje zakazem wykonywania lotów do państw Wspólnoty. Ponadto, w rankingu Skytrax, Air Koryo przyznano „aż” jedną gwiazdkę. Widok Tupolewa oraz świadomość „uznania” przez międzynarodowe instytucje lotnicze, sprawiły, że wejściu na pokład towarzyszył pewien dreszczyk emocji

W samolocie nie mieliśmy jeszcze opiekunów z koreańskich służb, którzy śledziliby każdy nasz ruch. Zakładałem jednak, że obowiązuje zakaz fotografowania (jak pokazał lot powrotny, moje założenia okazały się słuszne…, o czym jeszcze później wspomnę). Nie zważając jednak na potencjalne obostrzenia, zrobiłem z ukrycia kilka zdjęć.

Już w samolocie pasażerów postanowiono indoktrynować, prezentując na monitorach pieśni śpiewane przez chór, zapewne chwalące wodza oraz trud partii.

W międzyczasie stewardessy rozdawały poczęstunek. Każdy pasażer otrzymał kanapkę na zimno – bułkę z włożonym do środka mięsem, jak do hamburgera.

Gdy samolot zbliżał się do lądowania, za oknem pojawiły się pierwsze krajobrazy Korei Północnej…

Jeszcze w samolocie ustawiłem zegarek na lokalny czas – trzeba było się jednak chwilę zastanowić Różnica czasu między Polską i Koreą Północną jest nietypowa, wynosi bowiem – przy czasie letnim – 6 godz. i 30 min. Tak jest od 15 sierpnia 2015 r., gdy zaczęła obowiązywać zmieniona strefa czasowa. Decyzją Kim Dzong Una w 70. rocznicę wyzwolenia Półwyspu Koreańskiego spod panowania japońskiego zaborcy, aby zerwać ze spuścizną okupanta, nakazano cofnąć zegarki o 30 min.

Po blisko 2 godzinach lotu pilot mocno posadził maszynę i wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku Pjongjang-Sunan. Naszym oczom ukazał się nieduży, ale nowoczesny terminal. Na płycie praktycznie nie było innych samolotów.

Z samolotu wysiadło ok. 150 osób. Ustawiłem się na samym końcu kolejki do odprawy, która niestety trwała dość długo. Już w samolocie musieliśmy wypełnić deklaracje, w których wpisaliśmy m.in. ilość wwożonych publikacji oraz urządzeń elektronicznych. Teraz przyszedł moment rozliczenia się z celnikami. Dreszczyk emocji wiązał się z tym, co zostawią, a co zostanie wzięte w depozyt. Wszystkim osobom zabrano telefony komórkowe, które zostały dokładnie obejrzane z zewnątrz i zarejestrowane na jakiejś liście – wkrótce je oddano, ale i tak podczas całego pobytu w Korei telefony okazały się nieprzydatne, gdyż nie było tam zasięgu. Pewne wątpliwości, jak już wspomniałem wcześniej, wzbudziło małe wydanie rozmówek polsko-angielskich – pani oficer zaglądała do środka i musiałem tłumaczyć, co to jest za publikacja. Pozwolono mi je zachować. Jednak niektóre osoby z naszej grupy nie miały tyle szczęścia, gdyż zabrano im książki o Korei Północnej w języku polskim oraz przewodniki po tym kraju w języku angielskim. Większe kontrowersje, niż rozmówki, wzbudził mój kompaktowy aparat fotograficzny. Do dziś nie wiem dlaczego, bo aparaty niektórych współtowarzyszy podróży miały większe znacznie większe możliwości fotografowania szczegółów. Przeżyłem prawie chwile grozy, gdyż przez głowę przemknęła mi myśl: „no jak to? Przebyłem ponad 7,5 tys. km i nie zrobię żadnego zdjęcia?!”. Ufff… udało się. W końcu oddali mi aparat.

W hali przylotów lotniska czekał na nas sympatyczny, uśmiechnięty młody (przed trzydziestką) człowiek – polskojęzyczny opiekun i przewodnik. Oprócz niego, przez cały czas pobytu w Korei Północnej towarzyszył nam starszy, szczupły pan. Podobno był to szef rządowej organizacji zajmującej się obsługą zagranicznych turystów. Ze względu na tę funkcję został przez nasz szybko nazwany „Markiem – szefem wszystkich szefów”. Panowie przez cały pobyt (z wyjątkiem wędrówki po Górach Diamentowych) chodzili w garniturach i uważnie nas obserwowali. Jak pokazał najbliższy tydzień, ani na moment nie zostaliśmy pozostawieni „bez opieki”.

Przed lotniskiem czekał na nas bus z miejscami dla kilkunastu osób. Był to nowy, klimatyzowany pojazd. Przede wszystkim jednak szyby były w dobrym stanie (czyste i niezarysowane), co miało mieć istotne znaczenie – większość zdjęć została zrobiona z wnętrza pojazdu.

Po krótkim powitaniu przyszedł czas na przedstawienie „regulaminu” wyjazdu. Nasz opiekun zakomunikował m.in.: „żadnych rozmów ze spotykanymi ludźmi bez naszej zgody”, „nie fotografujemy żołnierzy”, „nie robimy zdjęć obiektom w budowie”. Po „odprawie” ruszyliśmy w stronę miasta. Po drodze padła prośba, aby zatrzymać się na herbatę w jakiejś kawiarni. Nie została ona jednak spełniona, co pokazało nam, że podczas pobytu nic ponad plan raczej nie zrealizujemy.

Dojechaliśmy do centrum Pjongjang. Pierwszy przystanek miał miejsce pod Łukiem Triumfalnym. Jest on 9 metrów wyższy od tego w Paryżu i sięga 60 m. Obiekt wbudowano w roku 1982 i odsłonięto w 70 rocznicę urodzin Kim Ir Sena. Łuk składa się z 25,5 tys. bloków białego granitu, z których każdy symbolizuje jeden dzień życia „Wiecznego Prezydenta”. Na budowli widnieją daty 1925 oraz 1945, gdyż zbudowano ją dla upamiętnienia koreańskiego oporu przeciw Japonii z lat 1925-1945.

W okolicach łuku zobaczyliśmy pierwsze malowidła propagandowe. W kolejnych dniach mijaliśmy setki podobnych malowideł oraz pomników. Warto w tym miejscu zauważyć, że wszystkie spotkane w Korei Północnej monumenty są bardzo realistyczne i tak dobrze utrzymane (bez zabrudzeń i korozji, niespłowiałe). Odnosi się wrażenie, że dopiero wczoraj je odsłonięto.

Spod Łuku Triumfalnego ruszyliśmy w stronę Wzgórza Mansudae, na którym znajdują się monstrualne monumenty Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila. Po drodze była okazja przyjrzeć się po raz pierwszy ulicom północnokoreańskiej stolicy. Pierwsza scena to dzieci, jednakowo ubrane w białe koszule, z czerwonymi chustami, trzymające w rękach kwiaty oraz flagi.

Dalej osiedle z nowocześnie wyglądającymi blokami mieszkalnymi.

I wszędzie uśmiechnięte twarze wodzów.

Po raz pierwszy mogliśmy również zaobserwować charakterystyczny obrazek w Korei Północnej – milicjantki lub milicjantów, w jasnoniebieskich mundurach, wykonujących energiczne ruchy i kierujących ruchem ulicznym. Co ciekawe, osoby te, o niewzruszonej mimice, gestykulowały także w sytuacjach, gdy ulice były puste i nie nadjeżdżały żadne samochody. Wyglądało to dość komicznie.

Po kilkunastu minutach dotarliśmy na Wzgórze Mansudae, na którym stoją monumenty wodzów – dziadka i ojca obecnie panującego Kim Dzong Una. Przy parkingu znajdował się kiosk z kwiatami i jeden z naszych opiekunów stanowczo zasugerował, aby grupa kupiła bukiet, gdyż za chwilę będzie nam potrzebny. Trudno było z tą sugestią polemizować, więc jedna z osób zatroszczyła się o kwiaty. Gdy podeszliśmy pod pomniki okazało się, że obowiązkowym punktem wizyt wszystkich turystów jest oddanie pokłonu wodzom i złożenie kwiatów. Nasz polskojęzyczny opiekun kłaniał się, pokazując, w jaki sposób mamy to robić, a drugi z opiekunów stał z tyłu i obserwował, czy odpowiednio żarliwie się kłaniamy. Z tym kłanianiem, to nie za bardzo nam wychodziło, gdyż nie utożsamiając się z obowiązującą na miejscu ideą, większość z nas sabotowała tę cześć programu – stojąc nieruchomo lub wykonując bliżej nieokreślone, nieskoordynowane ruchy. Niestety w kolejnych dniach okazało się, że takich „pokłonów” wymagano od nas aż 8 razy, czego nie byliśmy świadomi przed wyjazdem do Korei. W związku z tym zrodził się wśród członków naszej grupy pomysł, aby po powrocie złożyć pozew zbiorowy przeciw organizatorowi wyjazdu o zadośćuczynienie za straty moralne…

Same pomniki, wykonane z brązu, są monstrualne – mają 22 m wysokości. Warto wspomnieć, iż pierwotnie na wzgórzu, od 1972 r. stał wyłącznie pomnik Kim Ir Sena. Monument jego syna postawiono dopiero w 2012 r., po śmierci Kim Dzong Ila. Po odsłonięciu pomnika młodszy z wodzów miał na sobie rozpięty płaszcz, podobny do tego, w jaki „ubrano” jego ojca. Kilka lat temu pomniki poddano remontowi, zakrywając je rusztowaniami oraz plandekami. Efektem tych prac była zmiana odzienia Kim Dzong Ila – pojawił się w charakterystycznej dla siebie kurtce, w której często widywano go za życia. Taka zmiana „ubrania” to jeden z wielu przykładów absurdów północnokoreańskiej rzeczywistości.

Przy pomnikach po raz pierwszy pouczono nas, w jaki sposób mamy robić zdjęcia. Wodzów można fotografować tylko w całości (a nie np. od pasa w górę) i na wprost. Gdy kilka dni później zrobiłem zdjęcie z ukosa, to kazano mi skasować tę fotografię.

Powoli zaczął zapadać zmrok, więc wsiedliśmy do naszego busa i skierowaliśmy się w stronę hotelu Yanggakdo – specjalnego hotelu dla zagranicznych turystów. Po drodze udało nam się jeszcze zaobserwować ludzi zgromadzonych na placach w ramach przygotowań do obchodów 70-lecia powstania Partii Pracy Korei. Minęliśmy także kolejnego policjanta, pełniącego funkcję „sygnalizacji” na skrzyżowaniu.

Dotarliśmy na pierwszy nocleg. Hotel Yanggakdo obrósł już legendą, a zwłaszcza jego piąte piętro. Otóż w windzie nie ma przycisku z tym piętrem. Są różne koncepcje dotyczące tego, co znajduje się na tej kondygnacji – zdaniem wielu, centrum podsłuchu hotelowych pokoi. Hotel należy do jednych z najwyższych budynków w Pjongjang, posiada ok. 1 tys. pokoi, a na najwyższym (47 piętrze) znajduje się obrotowa restauracja. Naszą grupę zakwaterowano na 37 piętrze. Podczas pobytu w Korei trzy razy wracaliśmy do stolicy, nocując w hotelu Yanggakdo, i za każdym razem dostawałem ten sam pokój. Może dlatego, aby nie trzeba było zmienić taśm z podsłuchami… Dodam tylko, że mieszkałem sam, więc język trzymałem za zębami

Brak przycisku z piątym piętrem w windzie.

Hotel nie jest nowy (ma ponad 20 lat), ale pokoje były schludne i czyste.

W każdym pokoju znajdywał się telewizor. W moim akurat mogłem odbierać tylko jeden kanał koreańskiej telewizji rządowej. Jak się później okazało, pozostałe osoby z grupy miały dostęp do większej ilości kanałów – w tym nawet zachodnich – takich, jak CNN. No cóż, musiałem się pilnować, gdyż kilka dni z koreańską telewizją, mogło mnie zindoktrynować, zmieniając moje spojrzenie na ustrój totalitarny.

Wieczorem z kolegą z grupy wyskoczyliśmy do obrotowej restauracji poznać smak koreańskiego piwa  Okazało się całkiem smaczne. Za trzy butelki (o pojemności 640 ml) zapłaciliśmy 10 euro.

Z okna pokoju rozpościerał się ładny widok na pogrążone w zmroku miasto.