4 września 2014, dzień 21
Po śniadaniu, po raz ostatni składamy nasz domek na dachu Toyoty żegnamy się z Moremi i wyruszamy w drogę powrotną do Namibii. Na drodze wyjazdowej z delty, w punkcie kontroli weterynaryjnej, informują nas, iż przed chwilą w okolicy widziane było stado likaonów. Z nadzieją wypatrujemy tych psowatych ale niestety chyba zjawiliśmy się za późno bo po zwierzakach ani śladu.
Szybko docieramy do drogi asfaltowej, którą przemierzymy dziś grubo ponad 600 km. Niestety nie jest ona tak ciekawa jak trasy w Namibii, urozmaiceniem są tylko krowy i osiołki przekraczające trakt. Po południu docieramy do miasteczka Ghanzi, zamieszkałego przez ok. 13 tys. mieszkańców. Ghanzi nazywane jest również Stolicą Kalahari.
Tankujemy, a potem jedziemy na lunch do lokalnej restauracji. Mimo, iż jesteśmy bardzo głodni, nikt z nas nie ma odwagi zamówić Rosjanina albo i dwóch z frytkami, cokolwiek by to miało znaczyć
Najedzeni i ubawieni po pachy, jedziemy dalej w stronę Namibii. Docieramy do przejścia granicznego Mamuno – Buitepos. Formalności związane z przekroczeniem granicy nie zabierają dużo czasu. Po 10 min. jedziemy do miejsca naszego dzisiejszego noclegu – Zelda Kalahari Lodge, która znajduje się 25 km od granicy. Lodge jest bardzo ładna, dużo wszędzie zieleni, a ponadto można skorzystać z wielu atrakcji. My przyjechaliśmy późnym popołudniem i na wszystko było już za późno, więc mieliśmy czas na odpoczynek.
Stałym mieszkańcem recepcji lodge jest samica guźca, słodko wylegująca się na posłaniu.
Nie bylibyśmy sobą, a zwłaszcza ja, gdybyśmy nie wybrali się na zwiedzanie ośrodka Właściciele mają strusie oraz zwierzaka, którego jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Z dumą chwalą się prawie oswojoną samiczką jeżozwierza, dla której właśnie przyniesiono posiłek. Razem z nami jest czwórka Holendrów (chyba), którzy mieszkają na campie, i którzy, jak opowiadają, już wczoraj widzieli zwierzaka. Pytają nas, jak w naszym języku nazywa się owo zwierzę, a słysząc „jeżozwierz”, nawet nie próbują wymówić tego słowa
Chwilę czekamy, aż kolczasta panienka raczy wyjść ze swojej nory, ale w końcu pojawia się w pełnej krasie i zaczyna pałaszować przyniesioną kolację. Na prawdę jest niesamowita!
Jeżozwierz jeżozwierzem, ale inne zwierzaki również czekają. Idziemy z właścicielem, który w ręku trzyma dużą butelkę mleka, zakończoną smoczkiem. Jak nam wyjaśnia, to dla młodego kudu. Podchodzimy do ogromnej zagrody, ale nie widać w niej żadnego zwierzęcia. Nasz gospodarz zaczyna nawoływania: kudu come, come kudu come! I nie uwierzycie, młode kudu pojawia się jakby znikąd. Przybiega do swojego pana i od razu domaga się flachy
Trochę to dziwne, ale rewir kudu graniczy z wybiegiem lamparta, który bacznie obserwuje poczynania antylopy, co chwilę szykując się do ataku. Kudu jednak nic sobie z tego nie robi, widać, że czuje się bezpiecznie, pozwala się bez obaw głaskać.
Kotek również dostaje kolację – spory kawał mięsiwa. Niestety nie znam powodów, dla których lampart znajduje się na terenie lodge, gdyż zamiast słuchać opowiadań gospodarza, dopieszczaliśmy kudu
Powoli robi się ciemno, wracamy więc do pokoju. Wieczorem spotykamy się na kolacji z Erastusem. Po kolacji rozsiadamy się w salonie przy recepcji i przy zimnym piwku oglądamy albumy z fauną i florą Namibii. Jak to fajnie pomyśleć, że większość tych pięknych zwierząt widzieliśmy na własne oczy.