6 października 2015, dzień 6
Dzień rozpoczął się przed godz. 5 za sprawą nietypowej pobudki – głośnego śpiewu żołnierzy, którzy ubrani w spodnie od mundurów oraz podkoszulki, biegali w dwuszeregu nieopodal hotelu, zapewne w ramach porannego rozruchu. Wyszedłem na balkon i zobaczyłem pomnik, skąpany w promieniach wschodzącego słońca. To właśnie ten monument poprzedniej nocy był jedynym oświetlonym punktem w okolicy. Za pomnikiem można było dostrzec pierwsze wzgórza Gór Diamentowych, których szlaki mieliśmy dzisiaj przemierzać.
Góry Diamentowe (Kŭmgangsan) to granitowe pasmo w Górach Wschodniokoreańskich. Góry te ciągną się przez ok. 80 km – zarówno po północnej, jak i południowej stronie granicy, dzielącej Półwysep Koreański na dwie części. Najwyższy szczyt pasma, na terytorium Korei Północnej, to Pirobong (1638 m). Góry Diamentowe oferują turystom widoki z licznymi finezyjnymi formacjami skalnymi, wodospadami, jeziorami oraz głębokimi dolinami. W regionie tym znajdują się również klasztory buddyjskie.
Po śniadaniu wyruszyliśmy busem, aby po kilkudziesięciu minutach dotrzeć do Parku Narodowego Góry Kumgang. Po drodze musieliśmy jednak kilka razy zatrzymać się do kontroli przy posterunkach wojskowych. Wreszcie jednak dotarliśmy na początek szlaku, który – jak pokazywała zastana tam mapa – po ok. 1,5 h marszu miał nas doprowadzić do Wodospadu Kuryong.
Idąc w stronę wodospadu podziwialiśmy piękne krajobrazy Gór Diamentowych – urokliwych, ale dziwnych, bo skąpanych w niemal całkowitej ciszy – nawet ptaki gdzieś zniknęły i nie było słychać ich śpiewu). Szlak przemierzała tylko nasza grupa, nikogo nie mijaliśmy – dopiero w drodze powrotnej pojawiło się kilka wycieczek z głośnymi turystami z Chin. Od samego początku nie odstępował nas na krok nasz młodszy przewodnik, ubrany w dres i buty sportowe (to był jedyny moment podczas pobytu w Korei Północnej, kiedy mogliśmy go zobaczyć w innym ubraniu niż garnitur). W pewnym momencie, po ok. pół godziny wędrówki, nasza grupa się rozciągnęła – osoby o lepszej kondycji pognały do przodu, a kilkoro z nas zostało z tyłu (mniej więcej kwadrans za resztą). I tu pojawił się problem dla naszego opiekuna, gdyż okazało się, że nie jest on w stanie naraz objąć swoim wzorkiem nas wszystkich. Zaistniała zatem konieczność ściągnięcia „posiłków” Patrzymy, a z dołu biegnie drugi z opiekunów – „szef wszystkich szefów”. Było nam go szkoda. Wyglądał bowiem na osobę po 70-ce, a ubrany w garnitur, w lakierkach, przy stromych podejściach pod górę, przy temperaturze ponad 20oC, męczył się okropnie. Ale co zrobić, jak „mus to mus” – starszy z opiekunów już cały czas asekurował tył naszej grupy.
Wreszcie dotarliśmy do rozwidlenia szlaków – jedna dróżka prowadziła do tarasu widokowego nad wodospadem Kuryong, druga zaś – na szczyt ukryty pod nazwą Sangpaldam.
Szedłem w drugiej części naszej grupy i wiedziałem, że mam trochę do nadrobienia. Wdrapałem się zatem chyżo po stromych schodach na miejsce odpoczynku – taras widokowy nad kaskadą.
Tam od razu zapytano mnie, czy będę „atakował” szczyt Sangpaldam. No jak to? Ja, były wiceprzewodniczący Klubu Turystycznego w szkole średniej, posiadacz Małej Srebrnej Górskiej Odznaki Turystycznej, nie pójdę? Mimo sporego zmęczenia, podniosłem się zatem z ławki i wspólnie z trzema innymi osobami, oraz oczywiście z jednym a naszych opiekunów (tym, ubranym na sportowo) ruszyłem w stronę szczytu. Przez ten pośpiech zapomniałam jednak zrobić z góry zdjęcia Kuryong Za to wodospad uwieczniłem nieco niżej.
Wejście na szczyt pierwotnie nie było w planach naszej wycieczki, jednak kilka osób z naszej grupy uparło się, aby tam pójść. Wędrówka do Sangpaldam trwała ok. 0,5 godziny i wymagała pokonania ambitnych podejść, często po stromych metalowych drabinkach (liczących ogółem ok. 370 schodków).
Resztkami sił udało się wreszcie osiągnąć szczyt.
Było warto podjęć wysiłek wspinaczki, gdyż przed nami ukazała się ujmująca panorama licznych granitowych szczytów Gór Diamentowych, a u ich stóp kilka małych jezior z turkusową wodą.
Z gór schodziliśmy tym samym szlakiem.
Na końcu szlaku, przy budynku, w którym serwowano nam obiad, spotkaliśmy kilka figurek, rodem z dość osobliwych bajek. Takie przejawy „wysublimowanego” poczucia koreańskiej estetyki spotkaliśmy jeszcze wielokrotnie (m.in. na podwórkach koreańskich przedszkoli). Tym razem był to niedźwiadek oraz żabia orkiestra.
Po obiedzie pojechaliśmy nad Jezior Samilpo. Akwen ten, o powierzchni 80 ha, znajduje się 2 km od wybrzeża Morza Japońskiego i 9 km na północny-zachód od granicy z Koreą Południową.
Z jednego ze wzgórz otaczających jezioro było widać kilka wysepek. Nieopodal największej z nich znajdowała się czerwona bojka. Jak wytłumaczył nam nasz młodszy przewodnik, w ten sposób zaznaczono miejsce, w którym żona Kim Ir Sena jednym strzałem zabiła trzy kaczki (sic!).
Na panoramie jeziora miał się zakończyć nasz pobyt nad Samilpo. Udało się uprosiliśmy naszych opiekunów, aby korzystając z ładnej pogody, nie wracać jeszcze do hotelu. Obaj nasi opiekunowie, po odbyciu konsultacji między sobą, zadecydowali, że możliwy jest dłuższy spacer. Ruszyliśmy zatem przez wiszący most, wschodnim brzegiem jeziora. Po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy.
Po około kwadransie daliśmy do budynku z restauracją, zamkniętego na cztery spusty. Przy restauracji znajdowały się kolejne „urokliwe” figurki zwierząt – tym razem były to: żurawie, ryba, kotek i bliżej nieokreślone „kotkopodobne” stworzenia
Powrotem do hotelu zakończył się ten najbardziej przyrodniczy dzień naszego pobytu w Korei Północnej. Jutro czekał nas powrót do zabetonowanej stolicy