Coraz dalej...

Spacerniak na plaży

7 października 2015, dzień 7

Dzisiejszy dzień wydawał się mało pasjonujący, gdyż wypełnić go miała tylko droga do stolicy. Po śniadaniu zapakowaliście się w busa i wyruszyliśmy w ponad 300 km podróż. Była to kolejna okazja do tego, aby przyjrzeć się prowincji. Po drodze mijaliśmy ciągnące się niemal bez końca szeregi mieszkańców Korei Północnej, przemieszczających się między miejscowościami lub do pracy na polach. Szli pieszo lub jechali na rowerach. Niektórzy siedzieli na wozach, w które zaprzęgnięto woły. Tylko raz na jakiś czas przejechała ciężarówka wojskowa lub z zapatrzeniem. Twarze ludzi były bez emocji. W większości byli ubrani monochromatycznie – na ciemnozielono, szaro lub popielato. Można się domyślać, że widziane przez nas osoby mogły poruszać się tylko na wyznaczonym obszarze, gdyż mijaliśmy liczne posterunki kontrolne. A nawet, gdyby przeciętni obywatele Korei mogli swobodnie podróżować między miastami, to i tak nie mieliby czym, gdyż komunikacja autobusowa dla zwykłych mieszkańców nie istnieje.

Udało mi się zrobić kilka zdjęć z wnętrza busa. Musiałem być jednak ostrożny, gdyż przedłużające się fotografowanie podczas jazdy – a nie podczas postoju, w pokazowych miejscach z dumą prezentowanym zagranicznym turystom – wzbudzało czujność naszych opiekunów.

Po niespełna godzinie dojechaliśmy nad brzeg Morza Japońskiego. I niestety zobaczyłem to, czego się spodziewałam po obejrzeniu filmów o Korei Północnej – plaże ogrodzone płotem z drutu kolczastego, chyba pod napięciem. Ciągnące się dziesiątki kilometrów ogrodzenie postawiono po to, aby uniemożliwić obywatelom tego kraju dostęp do plaż i ucieczkę przez morze. Wszędzie na świecie na plażach ludzie spacerują lub opalają się – tu jest inaczej

W pewnym momencie minęliśmy grupy pochylonych ludzi, którzy coś zbierali na plaży. Trudno powiedzieć co to było, ale zapewne musieli otrzymać zezwolenie na przebywanie za ogrodzeniem.

Po ok. 2 godz. dotarliśmy na miejsce pierwszego z trzech przewidzianych dzisiaj postojów. Miejsce nazywało się „Resting place of Sijung Lake”. Był to opustoszały, typowy dla socrealistycznej architektury, siermiężny budynek, przewidziany do goszczenia grup zagranicznych turystów.

W obiekcie można było się napić piwa, co pozwoliło trochę spolaryzować percepcję w tym smutnym miejscu. Na naszą prośbę opiekunowie zgodzili się wydłużyć postój do półtorej godziny, zatem była okazja do tego, aby nieco dłużej raczyć się koreańskim alkoholem. W międzyczasie kilka osób postanowiło pospacerować brzegiem morza, w tym również i ja. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy opiekunowie powiedzieli nam, że możemy podejść tylko do linii wody i nie możemy wychodzić poza pas plaży znajdujący się przed budynkiem (szeroki na ok. 20 m). Po naszych usilnych namowach pozwolono nam jednak przejść się nieco dalej – tzn. ok. 100 m, jednak w towarzystwie i pod baczną obserwacją młodszego z koreańskich pilotów. Przy okazji mogliśmy zobaczyć w oddali betonowe instalacje wystające z plaży – zapewne bunkry, których nie powinniśmy widzieć. Nasz spacer po wyznaczonym odcinku plaży stał się groteskowy, przypomniał bowiem przechadzki, jakie odbywają więźniowie po spacerniakach. Nie było sensu spacerować w takich okolicznościach, więc wróciłem do ekipy konsumującej kolejne koreańskie piwa.

Po „wypoczynku” na plaży i przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zatrzymaliśmy się na obiad w Wŏnsan, w tym samym miejscu co dwa dni wcześniej. Na obiad podano m.in. kimchi. Jest to tradycyjna potrawa, stanowiąca podstawę kuchni koreańskiej. Spożywa się ją tutaj codziennie, zatem częściej niż nasz rosół 😉 Kimchi przygotowuje się ze sfermentowanych lub kiszonych warzyw – obecnie jest to przede wszystkim kapusta pekińska. Podane danie miało charakterystyczną (niezbyt miłą) woń oraz ostry smak (posypano je sproszkowanymi papryczkami chili). Kimchi zaliczono do pięciu najzdrowszych dań na świecie, a sposób przygotowania jego zimowej wersji wpisany został na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO.

Po obiedzie chcieliśmy wstąpić do pobliskiego sklepu – takiego zwykłego, dla mieszkańców, a nie na pokaz, dla turystów. I w tym monecie nasi opiekunowie wpadli w popłoch, kategorycznie odmawiając. Gdy jedna z osób z naszej grupy przestąpiła na chwilę próg sklepu wygoniła ją krzycząca ekspedientka. Po kilku minutach jednak zmieniono zdanie i w eskorcie pilotów weszliśmy do sklepu. Niestety nie pozwolono zrobić zdjęć (chciałem zrobić z ukrycia, ale cały czas bacznie nas obserwowano). Asortyment był raczej ubogi i przypominał zaopatrzenie naszych sklepów w latach późnego PRL-u – jakieś artykuły gospodarstwa domowego, środki czystości, herbaty. Można było także nabyć książeczki propagandowe oraz mapy.

Wyjeżdżając z Wŏnsan zobaczyliśmy ludzi siedzących lub kucających na ulicach, zastygłych niemal bez ruchu, nic nierobiących. Na coś czekali lub w ten sposób spędzali wolny czas w środku dnia. Dziwne.

Spotkała nas także rzadka, jak na tutejsze realia, sytuacja – wizyta na stacji benzynowej. Podczas pobytu w Korei Północnej tylko raz tankowaliśmy paliwo. Kierowca nie płacił pieniędzmi, ale talonami.

Wjechaliśmy na betonową autostradę prowadzącą prosto do stolicy. W pewnym monecie naszą uwagę zwrócił samochód ciężarowy na drewno (napędzany gazem drzewnym). Starsze osoby z grupy nazwały go „holzgasem” i nie były jakoś zaskoczone, gdyż – jak twierdziły – kojarzyły takie pojazdy z dzieciństwa. Potwornie się dymiło z tej ciężarówki, pamiętającej bardzo, bardzo odległe czasy.

Innym interesującym „okazem” motoryzacyjnym był samochód służący celom propagandowym. Ta mobilna wersja szczekaczki miała pokaźne głośniki zamontowane na dachu. Za ich pośrednictwem indoktrynuje się społeczeństwo, głosząc hasła chwalące przywódców narodu oraz wzywające do bardziej wydajnej pracy. Takich pojazdów podczas kilku dni naszego pobytu w Korei widzieliśmy więcej.

Na autostradzie prawie nie było ruchu. Mijaliśmy ciężarówki z żołnierzami, których nie wolno było fotografować.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, w którym dwa dni wcześniej częstowano nas paskudną żmijówką. Jednak tym razem otwarty był sklep dla turystów. Podobnie, jak w Wŏnsan, asortyment był bardzo ograniczony. Znajdował się tam punkt degustacyjny niemiło pachnącego alkoholu z wężem. W tym sklepie udało się zrobić zdjęcia.

Po ok. 3 godz. wyboistej podróży dotarliśmy do Pjongjang. Na kolację podano nam zupę określaną jako „zimny makaron”, podobno charakterystyczną dla lokalnej kuchni. Posiłek rzeczywiście był zimny

Noc spędziliśmy w znanym już nam hotelu Yanggakdo. Z przypisanego do mnie pokoju na 37 piętrze znów mogłem podziwiać panoramę zapadającego w sen miasta, nad którym górował pomnik z płomieniem Idei Dżucze.