27 sierpnia 2014, dzień 13
Godzina 6 rano, czas wstawać. Ranki o tej porze roku są dość zimne, więc po wyjściu z namiotu, człowiek od razu się orzeźwia. Zresztą w takich okolicznościach przyrody szkoda czasu na spanie. Idziemy więc nad wodopój, zobaczyć, kto przyszedł ugasić pragnienie. I tu małe rozczarowanie – pusto, nie ma ani jednego zwierzaka. Trudno… Wracamy do obozowiska i widzimy lekkie zamieszanie wśród obozujących. Ludzie wypatrują czegoś, co przemyka między namiotami. No ale mamy szczęście, to honey badger! Erastus od pierwszego noclegu w Etoshy mówił nam o nim, żebyśmy na niego uważali. Nigdy w życiu, ani nie słyszeliśmy o nim, ani nie widzieliśmy tego zwierzaka. Miodożer (bo tak się u nas nazywa) albo ratel jest trochę podobny do naszego borsuka. Jest mięsożerny, ale lubi też wyjadać miód, stąd jego nazwa. To bardzo niebezpieczne zwierzę z bardzo mocną szczęką uzbrojoną w pokaźne zębiska. Nawet słonie omijają ratela, gdy ten stanie na ich drodze, gdyż zatarg z nim może skończyć się poważnym zranieniem. Ratel nie ustąpi przed nikim i niczym. Ludzie niestety nie są tego świadomi i podchodzą bardzo blisko zwierzęcia, nawet gdy ten szczerzy zębiska. Miodożer przegrzebuje resztki ze śmietnika (nie wiem, jak się do nich dobrał, bo metalowe kosze na śmieci zamontowane są nad ziemią) w poszukiwaniu czegoś smacznego, od czasu do czasu szczerząc zębiska. Jest przy tym bardzo szybki, trudno zrobić mu zdjęcie, tym bardziej, że jeszcze nie wstało słońce.
Po niezłej atrakcji z rana, po śniadaniu w świetnych humorach wyjeżdżamy z Halali na poranne safari. Już za bramą obozu spotykamy impalę i nowego ptaszka – frankolina brunatnego.
Jedziemy dalej i napotykamy na antylopę kama.
W oddali stoi stado zebr. Stoi i coś obserwuje. Erastus rozgląda się bacznie, to w jedną, to w drugą stronę. My nic poza kamą i zebrami nie widzimy, a Erastus coraz bardziej czegoś wypatruje. No i wypatrzył… Pokazuje nam w oddali wystającą z traw głowę geparda, mówiąc, że widzi dwa koty. Za chwilę gepard wstaje, a za nim następny i idą w naszym kierunku. Erastus mówi, że po drugiej stronie drogi musi być jeszcze jeden, bo w jego ocenie, wygląda to na początek polowania. I zapewne są to te same gepardy, które widzieliśmy wczoraj. Dacie wiarę?! Dwa dni z rzędu widzimy gepardy na wolności – no coś niesamowitego!
Nagle po drugiej stronie drogi, na której się zatrzymaliśmy, pojawia się jeszcze jeden gepard. Przechodzi zaraz obok naszego samochodu, cóż za uczucie – niesamowite!
Zapatrzeni w gepardy, nie zauważyliśmy, że z zarośli bacznie przygląda nam się kulon plamisty.
Znajdujące się niedaleko stado antylop kama zwietrzyło jeszcze coś: bardzo daleko widzimy lwa, który też ma ochotę zapolować.
Czekając, aż akcja się rozwinie, spędzamy tam dobrą godzinę. Gepardy w tym czasie, a to wstają i się przechadzają, a to znowu się na chwilę kładą. Cały czas liczymy na to, że zacznie się polowanie. Chyba jednak zebry dały cynk antylopom i te zorientowały się, że są pod obserwacją gepardów, bo po tej godzinie gepardy pochowały się na dobre w wyschniętej trawie i polowania nie będzie Cała nadzieja w lwicy, ale ta też nie jest skora do polowania. No trudno, i tak mieliśmy szczęście. Oglądamy jeszcze kamy, zeberki i springboki i powoli ruszamy dalej.
Po drodze mijamy samochód safari z campu, Erastus mówi kierowcy, że widzieliśmy gepardy i lwa, podając dokładne wskazówki, gdzie zostały zwierzaki. Oj widzimy lekką zazdrość w oczach turystów. Szybko jadą w miejsce, gdzie zostawiliśmy zwierzęta, ale po jakimś kwadransie nas doganiają prawie z pretensjami, że gepardów tam nie ma i oni mają obawy czy w ogóle tam były. Erastus mówi, że miejscowi przewodnicy często chwalą się, że coś widzieli, mijając się z prawdą. Chcemy pokazać im zdjęcia na dowód, że to co mówimy jest prawdą, ale chyba Erastus jest dość przekonywujący w tym co mówi, bo ponownie zawracają w stronę gepardów. Nasz Erastus jest jednak niezastąpiony, to świetny kierowca i jeszcze lepszy tropiciel zwierzyny! Dobra, dość chwalenia, wracamy do ślicznej małej zeberki, którą mijamy.
Jakoś nigdy specjalnie nie interesowałam się specjalnie ptactwem, ale na tym wyjeździe jakoś miałam szczęście do wypatrywania ptaszków wszelakich – chyba zacznę jeździć na wyjazdy typu birdwatching Wypatrzyłam, choć o to akurat było nie trudno, toko nosatego.
Nieopodal dumnie prezentowała się żyrafa. Żarłok jeden pozbawił już liści prawie całą akację, tylko czubek zielony został, bo tam biedaczysko niestety nie dosięgło.
Do dzisiejszej zwierzęcej kolekcji dołączamy jeszcze: gnu, oryksa, guźce i kolejne żyrafy.
Przed południem docieramy do chyba największego wodopoju, jaki widzieliśmy w parku – Chudob. A przy źródełku pełno zwierzyny: brykające żyrafy, kudu, zebry, oryksy, impale, jest nawet hiena i taplający się w błotku guziec. Nic, tylko siedzieć i podziwiać.
Potem dojeżdżamy jeszcze do jednego wodopoju, gdzie dla odmiany urzędują springboki. A propos springboków, to Erastus opowiada nam, jak raz jechał wieczorem z turystami przez równiny południowej Namibii i w oddali przebiegało, a właściwie skakało stado springboków. Nagle jeden z podróżników krzyczy: stop, stop!!! kangaroo, kangaroo!!! Prawie popłakaliśmy się ze śmiechu
Zaraz po południu dojeżdżamy do naszego ostatniego campu w Etoshy – Namutoni, gdzie zostajemy tylko na lunch i krótki odpoczynek. Camp znajduje się w starym, niemieckim forcie. Podczas epidemii choroby szalonych krów w 1897 r. była tu stacja kontrolna. Fort służył też jako posterunek policji oraz był bazą wojskową RPA. W 1950 r. fort Namutoni został uznany za zabytek narodowy, a siedem lat później został udostępniony dla celów turystycznych.
Tak, jak w przypadku poprzednich campów, tu również jest wodopój – King Nehale Waterhole. Gdybym miała oceniać, to Namutoni był najgorszym campem, dość pustym, w poprzednich tętniło życie. Sam wodopój, choć otoczony zielenią, też nie dawał pełnej możliwości oglądania ewentualnej zwierzyny, gdyż był na tym samym poziomie co taras widokowy zbudowany przy nim.
Marcin rozsiada się na zadaszonym tarasie przy wodopoju, gdzie grasują guźce i inne zwierzaki, a ja wyruszam na obchód campu.
Niedaleko wodopoju rosną jakieś kolące krzaczory, w których aż huczy i roi się od ptactwa. Nie bacząc na to, że mam odkryte ręce i nogi, postanawiam wkroczyć w ten busz i upolować fotograficznie jakieś trofeum. Ale mieszkańcy tej plątaniny gałęzi nie mają zamiaru się ujawniać, jak już któregoś dopadnę, to zanim zdążę przyłożyć aparat do oka, ptaszyna znika. A ptaszki są niesamowicie kolorowe, dwa z nich udało mi się zatrzymać w kadrze. To motylik fioletowouchy i motylik sawannowy.
Spotkałam jeszcze jednego, ale niestety nie wiem, jak się nazywa.
Wracam do Marcina cała podrapana, ale warto było. Idziemy do fortu na lunch i po drodze spotykamy jeszcze błyszczaka lśniącego i synogarlicę senegalską.
Przed restauracją wesoło grasuje stado mangust pręgowanych.
Popołudniu wyruszamy dalej. To już niestety nasze ostatnie safari w Etoshy
Na pocieszenie dobrze znane, choć w Namibii po raz pierwszy widziane – perlice zwyczajne.
Potem równie zaskakujące miejsce; choć to przecież Afryka, to palmy w parku widzimy pierwszy raz. A pod palmami – małe bajorko i dwa chłodzące się w nim słonie.
Jedziemy dalej w kierunku Klein Namutoni Waterhole, na nudę nie możemy narzekać – żyrafy, guźce, impale, słonie…
Ostatnie miejsce, które odwiedzamy w Etoshy to Dik-Dik Drive. Jak wynika z nazwy, powinniśmy tu spotkać dik-dik’a. No i spotykamy piękną samiczkę Damara dik-dik albo inaczej dik-dik Kirka.
To nasze ostatnie zwierzę napotkane w Etoshy. Szkoda, że nie możemy jeszcze tu zostać, no ale reszta Namibii i Botswana czekają! Opuszczamy park Von Lindequist Gate. Kilka kilometrów za bramą parku znajduje się Mushara Bush Camp – nasze miejsce noclegowe. Byliśmy pewni, że dziś też śpimy w naszym domku na dachu samochodu, a tu proszę – śpimy w namiocie, ale za to jakim
Camp jest bardzo ładny, z basenem, fajną restauracją, naprawdę bardzo sympatyczne miejsce.
Kręcimy się po campie i widzimy jak obsługa szykuje stoliki na kolację na polu. Wow, kolacja będzie pod gwiaździstym niebem, przy ognisku, bosko!