Coraz dalej...

Z wizytą u sułtana Brunei

Dzisiaj opuszczamy na 2 dni Malezję i lecimy do jednego z najbogatszych państw świata – Sułtanatu Brunei (Brunei Darussalam). Żegnamy się również na chwilę z Amazing Borneo, które organizowało nasz pobyt w malezyjskiej części wyspy. Nasz przewodnik zawozi nas na lotnisko i w drodze pyta nas, czy mamy wizy do Brunei. Nie powiem, że nie zapanowała lekka konsternacja, czy aby na pewno my ich nie musimy mieć. Ale oboje uspakajamy się na wzajem, że przecież sprawdzaliśmy (chyba…) i Polacy wiz nie potrzebują. Po pożegnaniu pakujemy się do samolotu AirAsia i po krótkim locie jesteśmy w Bandar Seri Begawan – stolicy Brunei.

Brunei jest monarchią absolutną, a władzę w nim sprawuje sułtan Haji Hassanal Bolkiah Mu`izzaddin Waddaulah. Bogactwo tego państwa stanowią złoża ropy naftowej. Na pola naftowe są organizowane wycieczki Wink Mieszkańcy sułtanatu nie wiedzą co to podatki, nie płacą za leczenie i edukację. Dochód na mieszkańca wynosi tam ok. 20 tys. dolarów.

Jeszcze w samolocie wypełniamy deklarację celną: powyżej litra alkoholu – nie mamy, powyżej 60 ml perfum – też nie mamy. Idziemy po pieczątki i… pani urzędniczka przegląda mój paszport tam i z powrotem chyba szukając wizy, po czym zerka na jakąś listę, za chwilę zerka jeszcze raz i…. uff jest pieczątka Dance 4 czyli wizy nie trzeba. Po odbiorze walizek idziemy do wyjścia, przed którym znajdują się bramki. Oddajemy nasze deklarację, nasze walizki są prześwietlane i… coś nie tak. Panią celnik zainteresowała butelka w mojej walizkę, mówię że to sok, jednak okazuje się, że to z Marcina bagażem jest coś nie tak. Problem leży w butelce wina ryżowego kupionego w longhousie. Pani szczegółowo dopytuje się co to, a na potwierdzenie naszych słów, że to winko ryżowe, celniczka wyczuwa zapach winka, które zaczęło lekko wyciekać z butelki. Z uśmiechem oznajmia nam, że musimy podać każdą ilość alkoholu (my mieliśmy 0,75 l), ona nam to na odpowiednim papierku pokwituje i ten papierek mamy mieć, jakby nas się ktoś czepiał, skąd mamy alkohol, gdyż w tym muzułmańskim kraju obowiązuje całkowita prohibicja. Całe zamieszanie zajmuje nam jakieś 20 min.

Nocleg mamy zarezerwowany w Jubilee Plaza (95 SGD – w Brunei można też płacić dolarami singapurskimi w stosunku 1:1). Jeszcze przed wylotem potwierdzaliśmy mailowo w hotelu, że w cenie noclegu jest również bezpłatny transfer z i na lotnisko, oddalone ok. 10 km. Wychodzimy z lotniska i szukamy kogoś z moim nazwiskiem, ale nikogo nie ma. Czekamy jeszcze chwilę i wściekli wsiadamy do taksówki. Kurs kosztuje nas 25 BND – drogo, jak za 10 min jazdy.

Po przyjeździe do hotelu recepcjonistka zapewnia nas, że kierowca pojechał po nas, nawet dzwoni do niego (ale przecież my nie wiemy o czym oni rozmawiają) i mówi, że on jest na lotnisku dopiero bo były korki. Oczywiście kłamie, jak z nut, bo jadąc do hotelu żadnych korków nie widzieliśmy. Hotel też nie robi dobrego wrażenia, coś jak nasze stare PRL-owskie hotele, ale przynajmniej jest czysto.

Zostawiamy rzeczy i idziemy na miasto. Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną wycieczkę rzeką w poszukiwaniu nosaczy. Amazing Borneo poleciło nam agencję z Brunei, która robi różne wycieczki, również na nosacze. Koszt takiej dwugodzinnej wycieczki to 70 BND i płynie się z innymi osobami. Trochę drogo nam się to wydaje. Po przetrząśnięciu Internetu dowiaduje się, że najlepiej iść na przystań, a tam miejscowi tylko patrzą, żeby pojawił się jakiś wędrowiec i zabierają go, gdzie tyko chce. Tak też i my postanawiamy uczynić.

Po drodze nad rzekę (prawie pustymi ulicami, gdyż prawie wszyscy jeżdżą tam samochodami) idziemy zobaczyć piękny biały meczet sułtana Omara Ali Saifuddina (ojca obecnego sułtana) wzniesiony w 1958 r. Budowa tej pięknej budowli kosztowała 5 mln dolarów amerykańskich, no ale cóż – sułtana stać Wink Na sztucznym jeziorze przed meczetem cumuje kamienna, bogato zdobiona kopia XVI-wiecznej ceremonialnej łodzi królewskiej (oryginał przepadł). Stąd sułtan w czasie świąt czyta publicznie Koran. Meczet jest podobno otwarty dla zwiedzających, ale my nie idziemy oglądać go od środka (brak czasu).

Nieopodal meczetu znajduje się wybudowane przez sułtana centrum handlowe, a zaraz zanim znajduje się promenada. Z promenady rozciąga się widok na największą na świecie wioskę na wodzie – Kampong Ayer, zwaną Wenecją Wschodu, zamieszkałą przez 39 tys. mieszkańców. Tu już nie widać tego bogactwa kraju, większość domków wygląda na rudery, w wodzie pływają stosy śmieci. Ale widać też bardzo ładne domki, nawet całe osiedla, są tam szkoły, meczety, stacje benzynowe – wszystko na palach.

Jak tylko pojawiliśmy się na nadbrzeżu, zaraz zaczęły podpływać łódki a ich właściciele zapraszali „na pokład”. Pierwszy podpłynął młody, uśmiechnięty chłopak, z którym szybko ustaliliśmy, że za 30 BND (biuro 70 BND*2) zabierze nas w dwugodzinny rejs po rzece Brunei w poszukiwaniu nosaczy i innych zwierzaków. Wsiadamy i płyniemy bardzo szeroką rzeką najpierw przez Kampong Ayer:

Budynek, który widać za domkami to Pałac Sułtana, który ma ponoć  1 788 pokoi Biggrin

Nasz brunejski przewodnik jest bardzo sympatycznym i ciekawym świata człowiekiem. Przeniósł się do Brunei z Malezji, bo jak twierdził tu życie jest łatwiejsze i lepiej mu się mieszka, a mieszka w domku na wodzie. Jest bardzo ciekawy jak wygląda nasza zima, śnieg widział tylko w telewizji i nie wyobraża sobie, jak można przy -20 chodzić do pracy.

Wpływamy powoli w namorzyny, chłopak mówi nam, że wczoraj z jakimś turystą pływał w poszukiwaniu krokodyli, których jest ponoć mnóstwo w rzece. Marcin zauważa, że nie ma kamizelek ratunkowych w łódce, ale w obliczu informacji o krokodylach, stwierdzamy, że i tak były niepotrzebne Pleasantry Płyniemy i wypatrujemy małpek z nochalami, ale napotykamy tylko na makaka. Powoli przyzwyczajamy się do myśli, że chyba zaczyna nas prześladować pech. Płyniemy jeszcze dłuższy czas, ale nosaczy nie ma. Widzimy też zaniepokojenie w oczach Brunejczyka. I nagle… są, są Yahoonasz przewodnik jest chyba bardziej szczęśliwy niż my, że udało mu się je znaleźć. Wpływamy głęboko w namorzyny, małpiszony jak zwykle ganiają po czubkach drzew, no ale można je dostrzec.

Siedzimy w tych krzaczorach chyba z pół godziny i wobec zachodzącego słońca postanawiamy wracać. Nasza wycieczka trwała 3 godziny, przewodnik spisał się na medal, koniecznie chce nas następnego dnia rano zabrać znowu na nosacze, ale my mamy inne plany.

Idziemy jeszcze szukać jakiegoś jedzonka, trafiamy do przyjemniej knajpeczki i prosimy o typowo brunejskie jedzonko. Dostajemy ambuyat – coś co klej albo sporego gluta, nawija się toto na takie rozwidlone pałeczki i macza w różnych sosach. Do tego podawane są rybki i zielenina, całość – no cóż, delikatnie mówiąc nie zachwyca… zwłaszcza glucik Blum 3

Ja zamawiam pyszną zupkę z klopsikami, jajeczkiem i makaronem:

Wracamy do naszego hotelu, obok którego mamy sklepik, gdzie Marcin kupuje piwo owocowe oczywiście bezalkoholowe, które po jednym łyku ląduje w zlewie (takie ochydztwo). Idziemy spać, jutro wyprawa do dżungli Preved