31 sierpnia 2014, dzień 17
To już jest przegięcie – jesteśmy w Afryce, a na termometrze tylko 5 stopni Trzeba wskoczyć w długie spodnie bo w spodenkach chyba zamarzłabym. Całe szczęście na śniadanie mamy gorące parówki i jajecznicę plus gorąca herbata – więc to ciepełko rozgrzewa człowieka od środka. Oczywiście o żadnym prysznicu nie ma mowy – byłoby to chyba samobójstwo w tej sytuacji Erastus zaczyna nam wyliczać, że to już czwarty dzień, jak się nie kąpiemy ale po dokładnym przeliczeniu wychodzi nam, że – po pierwsze: dopiero trzeci, a po drugie: oboje zgodnie stwierdzamy, że jeszcze nie śmierdzimy więc nie jest tak źle Po śniadaniu szybka toaleta w „królewskiej łazience” nad brzegiem rzeki. Dziś towarzyszy nam w niej ogromny „plaskaty” pająk, który tak zlał się z otoczeniem, że ledwo go zauważyliśmy. To pająk z rodziny spachaczowatych, która cechuje się właśnie spłaszczonym ciałem i bardzo długimi odnóżami. Co ciekawe, pająki te mogą poruszać się bardzo szybko we wszystkich kierunkach: do przodu, bokiem lub zasuwać do tyłu. Na całe szczęście nie są niebezpieczne dla ludzi.
Powoli pakujemy swój dobytek, a nad Kavango pięknie wchodzi słońce.
Dziś na kilka dni opuszczamy Namibię, żeby pozachwycać się pięknem Botswany, a raczej jej chyba najbardziej znanym rejonem – Deltą Okavango. Na więcej niestety podczas naszej wyprawy nie starczyło czasu Droga do granicy z Botswaną wiedzie przez wczoraj odwiedzany Mahango Game Reserve. Ponieważ jedziemy główną drogą parku, nie musimy uiszczać opłat za wstęp. Nie wolno nam tylko zbaczać z trasy. Mamy jednak nadzieję, że zobaczymy jeszcze jakieś zwierzaki. No i szczęście nas nie opuszcza. Spotykamy dwie nowe antylopy, choć one co prawda nie były nami zainteresowane i zmykały szybko w busz. Pierwsza z napotkanych to antylopa końska, chodź musicie przyznać, że angielska nazwa roan brzmi o wiele lepiej.
Antylopy roan nigdy wcześniej nie spotkaliśmy, w przeciwieństwie do antylopy szablorogiej, którą widzieliśmy w Zimbabwe, a która to w latach 50-tych była elementem godła Rodezji (dzisiejszego Zimbabwe).
Ukontentowani możemy już pozostawić Namibię Granicę przekraczamy tuż po opuszczeniu parku. Wszystko przechodzi bardzo sprawnie, aby wjechać do Botswany nie potrzebujemy wiz, uiszczamy tylko opłatę wjazdową za samochód (60 NAD) i możemy jechać dalej – dziś przed nami ponad 400 km drogą asfaltową. Podczas przejazdów w Namibii, na drogach trzeba było uważać na dzikie zwierzęta: guźce, strusie; w Botswanie po drogach panoszą się stada osłów i krów, czego nigdzie nie spotkaliśmy w poprzednim kraju. Te zwierzaki są już tak przyzwyczajone do ruchu drogowego, który jest większy niż w Namibii, że widząc nadjeżdżający samochód zatrzymują się, aby auto mogło przejechać, po czym idą dalej. Tak, czy inaczej, trzeba bardzo uważać. Przy drogach Botswany więcej się też dzieje – przynajmniej w rejonie, który przemierzaliśmy, częściej można spotkać ludzi gdzieś idących, albo czekających na jakiś środek transportu. Jest też niestety brudniej
Wczesnym popołudniem docieramy do Maun, piątego co do wielkości miasta Botswany. Zatrzymujemy się tylko na tankowanie i lunch. Kilka kilometrów za miastem usytuowana jest Thamalakene River Lodge, gdzie spędzimy dwie najbliższe noce. Piękna lodge położona jest nad rzeką Thamalakene, którą zasilają wody z Delty Okavango. Na terenie znajdują się stylowe, kamienne domki, my jednak śpimy w wygodnych, dużych, stacjonarnych namiotach. Najważniejsze, że mają one łazienki z ciepłą wodą. Będzie okazja szybko nadrobić zaległości higieniczne
Okazuje się, że razem z nami, w namiocie mieszka sobie mała myszka, ale to już nie robi na nas wrażenia, grunt to dobrze zabezpieczyć resztę słodyczy, które jeszcze nam zostały. Zaraz po zakwaterowaniu idziemy do recepcji zabukować sobie mokoro na następny dzień. Początkowo są z tym problemy, bo na rano mamy zaplanowany lot nad deltą, ale po dłuższych pertraktacjach wszystko udaje się załatwić jak trzeba. Do końca dnie zostaje nam już tylko błogie lenistwo, chyba pierwsze takie popołudnie na tej wyprawie.
Po odświeżeniu idziemy na zwiedzanie terenów ośrodka. Nad rzeką stoją domki, jest też duża, otwarta restauracja i tarasy, nad których, przy zimnym piwku i Savance można podziwiać piękne widoki.
Ja niestety nie mogę długo wytrzymać bez „roboty” Zostawiam Marcina przy piwku i przewodnikach i idę coś „upolować”. Rzeka Thamalakene rozlewa się dość szeroko, tworząc liczne „bajorka” – to raj dla ptactwa. Nie trzeba długo szukać, żeby spotkać jakąś ptaszynę. Pierwszym i to od razu bardzo ładnym ptakiem, jaki napotykam jest długoszpon afrykański – nazwa zdecydowanie zasłużona, łapki tego ptaka zakończone są długimi palcami i pazurkami.
Nieco dalej wypatrzyłam starą znajomą – czaplę zielonawą, która przełykała coś w pośpiechu. Chciałam podejść do niej bliżej, ale co tylko zrobiłam ruch, ona też przemieściła się dalej, zawsze będąc w bezpiecznej dla siebie odległości ode mnie – cwaniara.
W szuwarach próbował się przede mną ukryć kleszczak afrykański, którego przyłapałam na wyjadaniu ślimaków.
Na nieco suchszym terenie przysiadła na chwilę synogarlica okularowa, a nad nią na drzewie wypatrzyłam wilgę czarnogłową.
Na chwilę wróciłam do Marcina, żeby upewnić go, że żyję, po czym przeniosłam się na drugą stronę lodge, gdzie stały najbardziej luksusowe domki, na szczęście dla mnie – niezamieszkane, więc mogłam się tam swobodnie pokręcić. Jak się okazało, było to miejsce, gdzie mokre podłoże pełne było jakiegoś robactwa, co ściągało tam różnego rodzaju ptactwo. Miejsce to zostało nazwane przez Marcina właśnie „ptaszarnią”, nie powiem, że darzył je (w odróżnieniu ode mnie) jakimś specjalnym sentymentem, bo ono „zabierało” mu mnie Zamiast leniuchować z nim na tarasie, ja siedziałam w ptaszarni, czekając na nowych przybyszy.
Pierwszym odwiedzającym ptaszarnię był kukal senegalski. Już wcześniej widziałam go w zaroślach nad Kavango, ale nie udało mi się go sfotografować. Tym razem miałam go na wyciągnięcie ręki. Sami przyznacie, że wygląda lekko upiornie
Potem pojawił się błyszczak, zaraz za nim zjawił się długoszpon.
Przesiedziałam w ptaszarni chyba z godzinę, zanim pojawiła się nowa „zdobycz” – tymal łuskogłowy.
Po blisko dwóch godzinach przyszedł czas na wisienkę na torcie – do mojej ptaszarni zawitała kraska liliowopierśna – jeden z najpiękniejszych ptaków, jakie widziałam. Początkowo śmiesznie skakała po trawniku w poszukiwaniu robali, a potem usadowiła się na palmie.
Powoli nad Thamalakene zaczęło zachodzić słońce; czas opuścić ptaszarnie. Marcin lekko zły, że tyle czasu mnie nie było, ale przyznacie sami – czy nie było warto? No przecież było Humor poprawia mu szybko wyśmienita kolacja i przepiękny zachód słońca.
Po kolacji szybko zmykamy do namiotu i do spania – jutro dzień pełen wrażeń.