24 sierpnia 2014, dzień 10
Wstajemy jak zwykle w dobrych humorach i idziemy na śniadanie. Ponieważ Erastusa jeszcze nie ma, po posiłku przenosimy się na taras, żeby przy dobrej kawie podziwiać jeszcze uroki okolicy. Nad basem wodę popijają bilbile. Jest pięknie
Zjawia się Erastus, pakujemy bagaże do samochodu i w drogę – dziś pierwszy punkt programu to wizyta w wiosce Himba. Jedziemy najpierw do Opuwo zrobić zakupy dla Himba – produkty spożywcze, takie „wkupne”, aby wódz pozwolił nam odwiedzić jego wioskę. Po drodze spotykamy panie Himba i Herero.
Zabieramy też naszą przewodniczkę – jak się później okazuje to bratanica wodza wioski, do której jedziemy, ale mieszkająca już nie jak Himba, ale w normalnej wiosce.
Kilka słów o Himba. Jest to plemię koczowniczo-pasterskie, zamieszkujące północno-wschodnią Namibię, czyli Kaokoland oraz tereny południowej Angoli. Wywodzą się z grupy plemion Bantu, podobnie jak Herero, jednakże Himba trudno się asymilują, prowadząc tradycyjny styl życia niezmieniony od pokoleń. Plemię było bliskie wyginięcia, gdy w latach osiemdziesiątych długotrwała susza spowodowała śmierć prawie 90 % bydła należącego do Himba.
Lud Himba nawet kilka razy w roku zmienia swoje miejsce zamieszkania, w poszukiwaniu wodopojów oraz terenów pod wypas bydła i kóz. Wioską rządzi wódz, najstarszy mężczyzna plemienia, który zostaje w wiosce wraz z kobietami, podczas gdy mężczyźni udają się na wypas bydła. Na tym zajęciu spędzają oni większość swojego życia. Mężczyzna Himba może mieć wiele żon – zależy to od jego statusu materialnego i zgody starszyzny. Sam wybiera sobie kobiety, które są mu posłuszne. Według tradycji, gdy mąż przyprowadzi do domu swojego krewnego, w ramach gościnności, daje mu na noc jedną ze swoich żon. Panie Himba też nie należą do pruderyjnych: mogą mieć licznych kochanków, za co przeważnie nie są ganione przez swoich mężów, zwłaszcza tych starszych. Obowiązkiem kobiet Himba jest wychowywanie dzieci, budowa chat, zajmowanie się uprawami, garbowanie skóry i cała masa innych codziennych czynności.
Dojeżdżamy do wioski. Pani przewodnik idzie zapytać wodza, czy zostaniemy wpuszczeni. Pytamy Erastusa, czy może się zdarzyć, że spotkamy się z odmową – ponoć czasem niestety nie da wejść się do wioski. Pertraktacje naszej przewodnik trwają jakieś 15 min., już zaczynamy się obawiać, że coś może być nie tak, ale dziewczyna wraca uśmiechnięta i mówi, że możemy iść. Po drodze uczy nas kilku podstawowych zwrotów grzecznościowych: „dzień dobry” to „morro”, „jak się masz” to „peribi”, a „dziękuję” to „oguhepa”.
Zaraz po wejściu na teren osady spotykamy wodza wioski.
Po krótkim przywitaniu z wodzem, który jak się okazuje jest jedynym mężczyzną w wiosce, ruszamy dalej. Mijamy spichlerz ustawiony na palach, aby żadna gadzina nie dostała się do ziarna kukurydzy.
W cieniu spichlerza ukrywa się mama z małym bobasem.
Panie Himba nie zakrywają biustu, nie jest to dla nich nic intymnego. Za intymną część ciała uważane są natomiast kostki u stóp. Himba noszą na kostkach bransolety z metalowych koralików. Skórzane paski na nich określają, ile potomstwa ma dana kobieta. Jeśli jeszcze nie ma dzieci, nosi na na szyi grubą obrożę. Kobiety Himba przywiązują szczególną uwagę do wyglądu zewnętrznego. Codziennie rano pokrywają swoje ciała otjize, czyli mieszanką tłuszczu zwierzęcego, ekstraktu z roślin i rudobrązowej ochry. Te zabiegi chronią ich ciało przed palącym słońcem i owadami, nadając jednocześnie piękny i zdrowy wygląd skórze. Otjize kobiety nakładają także na włosy. Kobiety z plemienia Himba uważane są za najpiękniejsze w Afryce i chyba nie ma w tym przesady.
Przechadzając się po wiosce docieramy do najważniejszej części wsi Himba, którą jest okuruwo czy święty ogień. Powinien być tam stale płonący, święty ogień, który zapewnia łączność z przodkami, będącymi łącznikami z bogiem zwanym Mukuru. Jedynym domem, którego drzwi skierowane mogą być w kierunku ognia, jest dom wodza wioski. Droga między tym domem a ogniem jest świętym obszarem i nie powinny go przekraczać osoby spoza wioski. Na terenie wioski jest też zagroda dla bydła.
Chaty Himba są bardzo skromne. Tradycyjna chata ondjuwo ulepiona z mułu rzecznego, zmieszanego z odchodami bydła, oparta jest na konstrukcji z gałęzi. W tych małych chatach praktycznie nie ma nic. Jest klepisko, na którym na rozkładanych skórach zwierzęcych śpi się w nocy. Na ścianach wisi odświętne odzienie właścicieli.
W jednej z takich chatek pani Himba pokazuje nam rytuał codziennej pielęgnacji – nacieranie ciała otjize oraz okadzanie intymnych części ciała dymem z pachnących ziół. Trochę się krępujemy robić zdjęcia, ale pani wyraźnie nas do tego zachęca. Mój aparat też chyba poczuł się trochę skrępowany i nie chciał robić zdjęć
Himba nigdy się nie kąpią, nie piorą swoich ubrań… a właściwie skóry, którą się przyodziewają. Okadzają tylko wszystko dymem. Co dziwne, ani razu nie poczuliśmy żadnego przykrego zapachu w ich towarzystwie.
Jak już wspomniałam panie Himba przywiązują dużo uwagi do swojego wyglądu. Swoje ciała zdobią metalową i skórzaną biżuterią z dodatkiem muszli, kości zwierzęcych, nasion. Głównym elementem stroju Himba jest skórzany fartuch oruhira. O statusie małżeńskim Himba świadczy ich uczesanie. Dziewczynki do osiągnięcia dojrzałości zaplatają na głowie dwa warkocze spadające na czoło i przysłaniające oczy.
Kiedy dziewczynka może być już wydana za mąż, wiąże swoje włosy zaplecione w warkocze z tyłu głowy (na zdjęciu – ostatnia z prawej).
Mężatki noszą na czubku głowy skórzany czepiec embrę, którą zdejmują już jako wdowy na znak żałoby.
Na koniec wizyty w wiosce kupujemy u pań tradycyjny naszyjnik Himba, cały wysmarowany ochrą. Himba znają już doskonale wartość pieniędzy i dość wysoko cenią sobie własną twórczość. Zresztą miałam wrażenie, że na moment zakupów, jakby wioska nagle zwiększyła liczbę swoich mieszkańców, gdyż kobiet Himba chcących coś sprzedać było znacznie więcej niż na początku naszej wizyty.
Przy wyjściu z wioski znajduje się grób poprzedniego wodza wioski.
Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie i możemy jechać dalej.
Z wioski kierujemy się jakieś 290 km na południe do Otjitotongwe. Ponieważ jedziemy w pobliżu Parku Narodowego Etosha, po drodze mijamy znaki informujące o możliwości spotkania na szlaku różnych zwierzaków.
Ponieważ robimy się trochę głodni, w miasteczku Kamanjab wstępujemy do małej restauracji, z oryginalnie zrobionym menu i fajnie podanymi przekąskami.
Po małym co nie co ruszamy dalej. Na miejsce musimy dotrzeć przed godz. 16, gdyż wtedy zaczyna się karmienie gepardów.
Do Otjitotongwe Cheetah Farm dojeżdżamy na czas. Przejeżdżamy przez kilka bram ostrzegających przed niebezpieczeństwem i informujących, że wjeżdżamy tu na własne ryzyko. Podjeżdżamy pod dom właściciela, na podwórku przechadzają się trzy oswojone gepardy. Właściciel jest cały czas przy nas i pilnuje, aby nie stało się coś złego. Farma Otjitotongwe ma ponad 7 tys. ha i jest domem dla kilkunastu gepardów, zarówno oswojonych, jak i dzikich, wielu odkupionych od lokalnych farmerów, po tym jak zostały przyłapane na polowaniu na zwierzęta hodowlane. Gepardy nie żyją tam w absolutnej wolności, ale w dużych ogrodzonych zagrodach.
Na posesji właścicieli farmy zabawiamy jakąś godzinę, obserwując z bliska te piękne koty, które zupełnie nic nie robią sobie z naszego towarzystwa.
Jeden z gepardów postanawia zapozować na traktorze.
Na farmie prawie cała roślinność jest wyschnięta. W oczy rzuca się tylko zielona papaja.
Po bliskich spotkaniach z gepardami jedziemy na nasz camp. Jakieś 10 metrów od naszego miejsca noclegowego jest zagroda, w której mieszka mama z dwojgiem małych. No nieźle, nie wiem, jak zaśniemy mając za sąsiadów zwinne i skoczne gepardy…
Póki co rozbijamy obóz, rozkładamy namioty i w oczekiwaniu na dalszą część atrakcji popijamy zimne piwko – chłopaki i przepyszną Savanne (cydr) – ja Po godz. 16 przyjeżdża po nas syn właściciela farmy z żoną i swoim synem. Pakujemy się na pakę pick-up’a i razem z grupą głośnych Włochów jedziemy na karmienie gepardów. Tu również mijamy kilka bram, ogradzających poszczególne zagrody. Po chwili widzimy już pierwsze gepardy schowane w cieniu drzew.
Chłopak prosi, aby przygotować sobie aparaty, gdyż będzie rzucał gepardom mięso i za chwilę pierwsza pajda mięsiwa leci w powietrze, a w jej kierunku rzucają się gepardy. Ten, któremu uda się pochwycić przekąskę, zaraz z nią zmyka, reszta czeka na następną szansę.
Karmienie kończy się, gdy każdy z gepardów otrzyma swój przydział. W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze rewir matki z trzema młodymi. Jedno z nich usiłuje sobie samo poradzić z pajdą mięsiwa.
Niedaleko naszego obozu rośnie ogromne Cobas Tree – po naszemu drzewo maślane. Podobno sok z młodej łodygi tego drzewa pomaga w leczeniu chorób skóry. Drzewo to może osiągnąć wysokość 6 metrów, a średnica jego pnia przekracza często 1 metr. Kora drzewa maślanego wygląda jakby była papierowa. Drzewo maślane rośnie tylko w Namibii i Angoli, w Namibii jest objęte ochroną.
Spotykamy też kwitnącego butelkowca.
Po powrocie czekała już na nas wyśmienita kolacja przyrządzona przez Erastusa. Dziś szef kuchni serwuje kurczaka w sosie paprykowym z ryżem i sałatką – pychota. Muszę przyznać, że byliśmy pod wrażaniem możliwości kulinarnych Erastuasa, w 15 min. potrafił przygotować pyszne jedzenie.
Po kolacji wyruszamy z Marcinem myć naczynia – na campie z reguły przy sanitariatach są do tego specjalne miejsca. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby tym razem nie towarzyszyły nam, odbijające światło z naszych czołówek, oczy gepardziej rodziny. Nie powiem, miałam lekką gęsią skórkę ze strachu.
W takich okolicznościach przyrody, z dzikimi sąsiadami tuż za płotem, idziemy spać w naszym namiocie. I jakoś lepiej się czuję, wiedząc, że jest on na dachu, bo może gepardy nie umieją chodzić po drabinie