Coraz dalej…

Tama wyznaczona ręką wodza

3 października 2015, dzień 3

Rano, po pierwszej nocy przespanej na koreańskiej ziemi, mogłem z okien hotelu podziwiać panoramę Pjongjang. Brak dużej ilości samochodów, kominów działających fabryk przekłada się bezpośrednio na czystość powietrza w stolicy – nie ma mowy o smogu.

Nad miastem guruje nieukończony Hotel Ryugyŏng, przypominający swoją bryłą rakietę. Obiekt, liczący 330 m wysokości, jest największym budynkiem w kraju. Rozpoczętą w 1987 r. budowę przerwano po pięciu latach. Budowla, bez wstawionych okien, niszczała przez kilkanaście lat. W tym czasie szukano inwestorów skłonnych zakończyć inwestycję. Dopiero w 2008 r. egipska firma rozpoczęła ponowne prace – zamontowano okna na najwyższych piętrach a na szczycie ustawiono przekaźnik telewizyjny. Nie podaje się jednak, kiedy obiekt zostanie oddany do użytku. Podczas przejażdżek po Pjongjang nasza grupa kilkukrotnie próbowała nakłonić kierowcę busa, aby podjechał pod Ryugyŏng – tak, abyśmy mogli wykonać zdjęcia z bliska. Niestety nasze prośby okazały się nieskuteczne.

Po śniadaniu zebraliśmy się na parterze hotelu, aby rozpocząć realizację planu przewidzianego na drugi dzień wyprawy. Warto dodać, że obowiązywał na absolutny zakaz wychodzenia ze stołecznego hotelu (tak było również w pozostałych miejscach, w których nocowaliśmy). Ponadto pozbawieni zostaliśmy dokumentów. Poprzedniego wieczora jeden z naszych opiekunów odebrał od nas wszystkich paszporty i rezerwacje biletów lotniczych – wręczono nam je dopiero ostatniego dnia, tuż przed opuszczeniem Korei Północnej.

Przed południem mieliśmy dojechać do miasta Nampo, zlokalizowanego ponad 50 km od Pjongjang, aby podziwiać zbudowaną tam monstrualną tamę. Wyjeżdżając ze stolicy, udało mi się zrobić jeszcze kilka zdjęć miasta.

Dworzec kolejowy w Pjongjang

Poranne wymachiwanie flagami przed dworcem kolejowym, które miało zachęcić mieszkańców spieszących do swoich zakładów, do jeszcze bardziej wydajnej pracy dla dobra przywódcy i kraju.

Kontrola drogowa

Przewodnik zapytany o wieżowce i bloki mieszkalne, powiedział nam, że rodziny dostają od państwa mieszkania o powierzchni 60 m.kw. Chyba jednak była to informacja czysto propagandowa. Podobnie, jak ta, że służba wojskowa jest nieobowiązkowa. Jest to nieprawdą, gdyż Korea Północna posiada jedną z najliczniejszych armii świata, liczącą ok. 1,1 mln żołnierzy (zarówno kobiet, jak i mężczyzn) oraz dodatkowo blisko 5 mln rezerwistów i drugie tyle rezerwistek. Stopień zmilitaryzowania państwa mogliśmy sami ocenić na podstawie trudności z fotografowaniem – niełatwo bowiem było zrobić zdjęcie, aby nie uchwycić na ulicach ludzi w mundurach.

Wyjeżdżając ze stolicy musieliśmy się zatrzymać na rogatkach przy check poincie (niestety obowiązywał nas rygorystyczny zakaz fotografowania takich przydrożnych posterunków). Zresztą dokumenty i zezwolenia na podróżowanie sprawdzano nam w ciągu kolejnych dni wielokrotnie w licznych punktach kontrolnych. Ich duża liczba potwierdza, jak ściśle kontrolowany jest przepływ ludności w Korei Północnej. Nikt bez zezwolenia nie może przemieścić się poza miejscowość, w której mieszka. Interesujące jest to, że w kraju nie ma regularnych linii autobusowych między miastami. Z drugiej jednak strony, po co autobusy te miałyby kursować, skoro nie bardzo jest się komu podróżować (wojsko jeździ przecież własnym ciężarówkami, a turyści są wożeni pod ścisłym nadzorem).

Drogę do Nampo pokonaliśmy szosą przypominającą autostradę – prawie pustą, na której potwornie trzęsło, gdyż zbudowano ją z płyt betonowych. Zapewne pod czołgi, o czym również świadczyła duża szerokość arterii. Wzdłuż drogi, co jakiś czas, pojawiali się piesi lub rowerzyści.

Ruch na autostradzie

Z drogi można było zobaczyć zabudowania koreańskich wiosek oraz pola uprawne.

Wreszcie dotarliśmy do Nampo.

Minęliśmy jednak miasto, gdyż zapora zlokalizowana jest 15 km na zachód od Nampo. Budowla, określana Tamą Morza Zachodniego, ma 8 km długości i – jak głosi propaganda – jest dumą Koreańczyków z północy. Składa się na nią system 3 komór i 36 śluz, co pozwala na przepływ statków do 50 tys. ton. Zapora oddziela rzekę Taedong-gang od Morza Żółtego. Tamę budowało w latach 1981- 1986 ponad 30 tys. żołnierzy Koreańskiej Armii Ludowej. Jak nam potem powiedziała pani przewodnik – sam Kim Dzong Il wyznaczył przebieg zapory (jak każdy koreański despotyczny przywódca – znał się przecież na wszystkim)

Przejeżdżając busem przez tamę, po jednej stronie obserwowaliśmy wody Zatoki Zachodniokoreańskiej z pordzewiałymi łajbami rybaków, po drugiej zaś – rzekę Taedong-gang.

Po przejechaniu tamy wjechaliśmy na niewielkie wzgórze. Znajdowało się tam centrum wycieczkowe, z tarasem widokowym dla turystów oraz imitacją latarni morskiej, symbolizującą kotwicę. Ze wzgórza pani przewodnik, ubrana w lokalny kolorowy stój, piskliwym głosem, w nieustającym poczuciu zachwytu, prezentowała nam okazałą zaporę.

Ruszyliśmy dalej w stronę miasta Kesong i grobowca Króla Kongmina. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na wzgórzu, aby zobaczyć ujście rzeki Taedong-gang do zatoki.

Podróżując na południe mogliśmy zaobserwować, jak wygląda życie na prowincji. Wszędzie na polach widniały hasła propagandowe. Niestety nie znam koreańskiego, więc trudno mi określić, co głosiły te hasła, ale po każdym z nich zamieszczono wykrzyknik, więc na pewno były doniosłe.

Po drodze mijaliśmy też jakieś miasto z ulicami bez samochodów.

Wczesnym popołudniem zatrzymaliśmy się na lunch. Z okien budynku można było obserwować pustą autostradę – bez samochodów i bez ludzi. Była także okazja spróbować kolejnego koreańskiego piwa.

Po ok. 4 godz. od opuszczenia Nampo wjechaliśmy w pagórkowaty teren, zbliżając się do grobu Króla Kongmina. I tu po raz pierwszy okazało się, że Korea Północna to nie tylko betonowe miasta i zacofane wsie, ale również zadbane obejścia oraz ładne krajobrazy.

Grobowiec Króla Kongmina, określany także jako Królewski Grobowiec Hyonjongrung, to IV-wieczne mauzoleum powstałe w latach 1365-1374. Do półkolistych, porośniętych trawą, kopców prowadzą długie schody.

Po drodze mija się tablicę informująca o tym, że to miejsce zostało w 2013 roku wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Razem z grobowcem na liście znalazło się 12 pobliskich obiektów, stanowiących ruiny pałacu Manwoldae.

Kongmin był 31. władcą dynastii Koryo (Goryeo), która na tamtejszym terenie panowała od 918 r. do 1392 r. Miejsce pochówku króla jest jednym z najlepiej zachowanych grobów królewskich w Korei Północnej – pozostaje w oryginalnym stanie, gdyż, w przeciwieństwie do innych zabytkowych obiektów, uniknął intensywnej „renowacji” zleconej przez komunistyczny rząd. Oprócz Kongmina, spoczywa tam również jego żona – mongolska księżniczka Noguk. Mauzoleum stanowią zatem dwa kurhany. Strzegą je stojące w pobliżu granitowe figury konfucjańskich urzędników i oficerów wojskowych. Bezpośrednio przy kurhanach znajdują się figury owiec oraz tygrysów, reprezentujące dwa narody – koreański i mongolski.

Nasz polskojęzyczny przewodnik, pokazując górę znajdującą się vis-à-vis grobowców, po drugiej stronie doliny, powiedział, że jest ona nazywana górą „O Mój Boże!”. Wiąże się z tym pewna legenda. Według niej Król Kongmin po śmierci żony szukał najlepszego miejsca na wybudowanie grobu. Rozpatrywał różne lokalizacje, ale żadna mu się nie podobała. W akcie desperacji powiedział kolejnemu uczonemu, znającemu tajniki geomancji, czyli wyszukiwania miejsc będących pod dobrym wpływem energii ziemi i kosmosu, że jeżeli wskazane miejsce będzie odpowiednie – to go sowicie wynagrodzi, jeśli zaś nie – zostanie on stracony. Uczony wyszukał dla władcy odpowiednie miejsce, które ten pojechał skontrolować. Król zamierzał wspiąć się na przeciwległe wzgórze, aby dokładnie się przyjrzeć lokalizacji. Nakazał przy tym swoim żołnierzom, że jeśli nie spodoba mu się propozycja, to pomacha chusteczką ze szczytu wzgórza, co będzie sygnałem do zabicia uczonego. Kiedy król dotarł na szczyt, okazało się, że znalezione idealne miejsce. Ze względu jednak to, że był to gorący dzień, władca odruchowo wyjął chusteczkę i zaczął nią ścierać pot z czoła. Żołnierze, stojący u podnóża wzgórza, odczytali to jako umówiony sygnał i zabili uczonego. Kiedy król zszedł na dół i zobaczył, co się stało, zakrzyknął: „O Mój Boże!”. Tak właśnie powstała nazwa góry.

Było już późne popołudnie, gdy wyruszyliśmy do Keasong, oddalonego od Grobowca Króla Kongmina o 20 km. Kaesong to dawna stolica państwa – w czasach dynastii Koryo. Obecnie mieszka tu ok. 200 tys. osób. W pobliżu znajduje się specjalny obszar przemysłowy. Od 2004 r. (z kilkumiesięczną przerwą w 2013 r., spowodowaną niewpuszczeniem pracowników przez komunistyczną stronę) w ramach okręgu pracują razem Koreańczycy z południa i północy, co stwarza jedyną możliwość współdziała obywateli dwóch zwaśnionych krajów (nadal oficjalnie pozostających w stanie wojny).

Kaesong przywitał nas ulicami prawie bez samochodów oraz ponuro ubranymi ludźmi, śpieszących się po pracy do domów.

Oczywiście i tu nie zabrakło (jak w każdym mieście Korei Północnej) portretów z uśmiechniętymi twarzami dziadka oraz ojca obecnie panującego Kim Dzing Una.

Wjechaliśmy na wzgórze, z którego widać było panoramę Kaesong.

Na wzgórzu znajdowała się tablica, informująca o tym, że sam Kim Ir Sen odwiedził to miejsce w 1977 r. Takich miejsc – z różnymi artefaktami (tablicami pamiątkowymi, wyrytymi datami, malowidłami, pomnikami, etc.), wspominającymi wizyty któregoś z przywódców narodu, są w Korei Północnej tysiące.

Na wzniesieniu znajduje się również górujący nad Kaesong pomnik Kim Ir Sena. Z jego podnóża roztaczał się widok na główne skrzyżowanie miasta z szerokimi ulicami.

Na nocleg pojechaliśmy do stylowego hoteliku. Znajdowały się tam domki wybudowane w azjatyckim stylu, z małymi dziedzińcami, z których wchodziło się do kilku pokoi. Na terenie ośrodka mieściła się restauracja i kawiarnia, był on jednak szczelnie odgrodzony murem od miasta.

Głównym punktem kolacji miał być kurczak z żeń szeniem. Serwowano go dla chętnych za cenę 30 euro. Zapisy na kurczaka zbierane były jeszcze przed południem. Niestety wybór okazał się nietrafiony – mięso było suche, a porcja niewielka.

W Korei w październikowe dni szybko robił się ciemno, bo ok. godz. 18. Po kolacji wypiliśmy kilka dobrych koreańskich piw kawiarni, a że było jeszcze wcześnie, postanowiliśmy wyjść na miasto. Nasza inicjatywa oczywiście wprawiła w przerażenie naszych opiekunów. Nie pozwolono nam nigdzie wyjść i wieczór zakończyliśmy w hotelu.