Coraz dalej…

Trzeci most

2 września 2014, dzień 19

Wstaje kolejny piękny dzień, a my razem z nim. Dziś czeka nas wyjazd to jednego z najdzikszych zakątków Afryki – Rezerwatu Moremi. Jeszcze zanim wpadliśmy na pomysł wyjazdu do Botswany, natrafiłam na książkę Petera Allisona „Ucieka tylko jedzenie”. Peter, który przez wiele lat był przewodnikiem właśnie w Moremi, opisał w niej, w sposób niezwykle zabawny i ciekawy, swoje przygody, zarówno ze zwierzętami, jak i turystami. Książkę pochłonęłam w jeden wieczór, a zawarty w niej obraz rezerwatu był tak cudowny, że postanowiłam, że kiedyś też odwiedzę to miejsce. Co prawda, nie będzie to Mombo Camp, w którym pracował Peter (jedno z najbardziej luksusowych miejsc w całej delcie – tam pojedziemy, jak wygram w końcu w lotto ), ale wyjazd do Moremi był więcej niż pewny.

Zanim jednak odwiedzimy to królestwo dzikiej zwierzyny, po śniadaniu plątamy się jeszcze trochę po terenie naszej lodge w poszukiwaniu nieodkrytych do tej pory jej mieszkańców. I napotykamy na ślicznego wikłacza czerwonogłowego – szkoda tylko, że siedział tak wysoko na gałęzi.

Na nasze pożegnanie przybywa również toko ciemny.

Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na rzekę Thamalakane i możemy wyruszać w drogę.

Od rezerwatu dzieli nas niecałe 100 km. Po drodze kupujemy drzewo na ognisko i wikt na dwa dni, gdyż na campie nie ma możliwości ich zakupu.

Mamy jeszcze kilka kilometrów do bramy wjazdowej, a już spotykamy pierwsze zwierzęta.

Napotkana żyrafa ma chyba niezbyt szczęśliwą minę – mam nadzieję, że to nie my jesteśmy jej powodem, a ten bąkojad, który siedzi jej na głowie

Dojeżdżamy w końcu do południowej bramy Moremi Game Reserve – Maqwee. Uiszczamy opłaty wjazdowe do rezerwatu (120 BWP/os/dzień oraz 50 BWP/samochód/dzień) i już możemy ruszać na spotkanie przygody.

Nazwa rezerwatu pochodzi od wodza plemienia Batawana – Moremi III. Wdowa po wodzu, widząc, że wskutek polowań liczebność dzikiej zwierzyny znacznie się zmniejszyła, podjęła starania o ochronę tego terenu. W 1963 r. przy poparciu lokalnych władz powstał Moremi Game Reserve. Na początku obejmował on obszar o nazwie Moremi Tongue (język Moremi) – choć czasem spotyka się też nazwę Mopane Tongue, w latach 70-tych dołączono do niego środkową część delty – Chief’s Island, w 1991 r. tereny północno-zachodnie. Dziś rezerwat Moremi obejmuje obszar 4871 km², czyli prawie 30 proc. Delty Okavango i większości jest to miejsce jeszcze nienaruszone przez człowieka. Rezerwat to kombinacja porośniętych trawą podmokłych terenów, wysepek, lasów, niezliczonej ilości kanałów i wysepek, które są domem dla dzikiej zwierzyny.

My, w naszej eksploracji tego miejsca, będziemy się poruszać po najstarszej jego części – Moremi Tongue. Oczywiście bez samochodu z napędem na cztery koła nie ma nawet co marzyć o wjeździe na te tereny. Nie ma tam ubitych dróg, tak jak w Etoshy, a jedynie głębokie koleiny pośrodku buszu.

No więc wjeżdżamy do Moremi i zaraz za bramą witają nas kolejne żyrafy, które tarasują nam drogę

Spotykamy też impale, śliczną kraskę liliowopierśną i toko buszmeńskiego.

W parku rośnie mnóstwo drzew mopane. Liśćmi tych drzew żywią się larwy jednego rodzaju ćmy, które w tej części Afryki są przysmakiem. Robaków mopane mieliśmy okazję skosztować w słynnej Bomie w Victoria Falls w Zimbabwe – mamy na to nawet specjalny certyfikat  No cóż, przysmakiem bym tego nie nazwała, ale powiedzmy, że da się zjeść.

W buszu chowa się mały steenbok, za to guźce nie chowają się wcale.

Potem przychodzi czas na sekretarza – dumnego ptaka z małym pióropuszem na głowie. Podczas tej wyprawy widzimy go pierwszy raz.

Spotykamy zebry pasące się w towarzystwie strusi, odpoczywające tsesebe i gnu.

Dojeżdżamy w końcu do dużego rozlewiska, w którym ukrywają się hipopotamy. Co chwila któryś się wynurzy, prychnie, ziewnie i zanurzy się z powrotem. Jednemu z nich chyba nie spodobało się nasze towarzystwo, gdyż zaczął płynąć w naszym kierunku. Odjechaliśmy na chwilę trochę dalej, a gdy hipcio uznał, że przeciwnik został przepędzony i powrócił do swojego stadka, podjechaliśmy z powrotem bliżej wody.

W ogóle miejsce to tętniło życiem. Przy brzegach buszowało różnego rodzaju ptactwo. Pierwszy raz widzieliśmy ibisa czczonego, z dziobem przypominającym nieco sierp.

Nieco dalej, wodę w poszukiwaniu przysmaków przeczesywały warzęchy czerwonolice, które nie bez racji, nazywane są też łyżkodziobami – prawda, że śmieszne stworki? Razem z nimi buszowały ibisy czczone i jeden ibis kasztanowaty.

Spotkaliśmy też starego znajomego – długoszpona afrykańskiego, choć ten jakiś taki „wyblakły” był

Na drugim brzegu dostrzegliśmy, a prawdę mówiąc – to Erastus dostrzegł i nam pokazał – wylegującego się krokodyla nilowego, a zaraz potem jego kompana.

Obserwowanie hipciów to naprawdę fajna sprawa i można by tak spędzić cały dzień, ale reszta rezerwatu też przecież czeka  Jadąc dalej natknęliśmy się na stadko kazarek egipskich, które razem z czaplami podglądały pasące się koby liczi.

Potem spotkaliśmy jeszcze gęśce gambijskie, kolejne stadko kobów i impali.

Przed nami chowają się kudu i koczkodany tumbili.

I tak dojeżdżamy do kolejnego wielkiego rozlewiska, w którym, a jakże, są hipopotamy – tym razem żerujące. Chyba pierwszy raz w życiu widzimy coś więcej niż tylko wystające z wody oczy tych najbardziej niebezpiecznych mieszkańców Czarnego Lądu. O ile dobrze pamiętam, to to miejsce nosi nazwę Hippo Pool – w każdym razie, jedno z takich rozlewisk właśnie tak się nazywało.

Po bliskich spotkaniach z najniebezpieczniejszymi zwierzętami Afryki, przychodzi czas na jeszcze bliższe – tym razem z największym zwierzęciem lądowym świata. Otóż w naszą stronę dumnie podąża słoń. Erastus gasi silnik i czekamy co będzie dalej. Słoń jest coraz bliżej, a my nie ruszamy. Zawsze mi się wydawało, że jak słoń „stawia” uszy, to lepiej mu schodzić z drogi bo nie jest specjalnie zadowolony. Ten tak właśnie robi, a mimo to Erastus nawet nie ma zamiaru ruszać. Słoń był jakieś 5 metrów od naszego samochodu, a ja miałam serce w samym gardle. Serio, mimo iż wiedziałam, że jesteśmy z doświadczonym przewodnikiem i on wie, co robi, to miałam ochotę otworzyć drzwi i uciekać, gdzie pieprz rośnie, bo wydawało mi się, że ten słoń zaraz na nas ruszy.

Ten jednak potraktował nas zupełnie obojętnie, poprzyglądał się i mijając nas samochód, zniknął gdzieś w buszu. Uff… w sumie to poczułam ulgę.

Spotkanie żyrafy czy zeberek jest zdecydowanie mniej stresujące

Trochę się w tym Moremi pogubiliśmy. GPS w moim telefonie pokazywał, że nieustannie znajdujemy się pośrodku gigantycznego jeziora, mimo iż cały czas jeździliśmy po suchym lądzie. Dobrze, że chociaż główna droga była na mapie, więc mieliśmy orientację, w którym kierunku się poruszamy. Więc tak sobie jeździliśmy i szukaliśmy zwierzaków, gdy nagle zauważyłam, że Erastus ciągle zerka w jednym kierunku. Zaczęłam zerkać i ja, ale oprócz drzew nic nie widziałam. Nagle Erastus zjechał z drogi (choć „droga” to słowo zdecydowanie na wyrost), kierując się w stronę rzeczonych drzew. No i za chwilę musieliśmy wszyscy – łącznie z Erastusem – zbierać szczęki z podłogi. Naszym oczom ukazał się taki widok: pod drzewem słodko śpią sobie dwa lwy, a na drzewie siedzi, wpędzony tam zapewne przez te największe afrykańskie koty, lampart  Nawet Erastut przyznał, że nigdy czegoś takiego nie widział, a w stronę drzew jechał, bo myślał, że to coś w gałęziach to małpa.

Nigdy wcześniej nie widzieliśmy lamparta. A lampart w takiej sytuacji, prawdopodobnie zagoniony na to drzewo przez lwy to już nie lada gratka. Biedaczek pewnie tam siedział dopóki lwy się nie wyspały i udały na popołudniowe polowanie.

W doskonałych humorach jedziemy dalej. Do nowo napotkanych zwierząt możemy dołożyć dzioborogi kafryjskie.

Mija nas też gnu pręgowane.

Jest już grubo po południu, czas zmierzać w kierunku dzisiejszego obozowiska. Dziś zatrzymamy się na campie Third Bridge. Dlaczego Trzeci Most? Bo jadąc jednym z głównych traktów od południowej bramy Moremi do Third Bridge mija się dwa wcześniejsze mosty. My jednak trzymaliśmy się z dala od tych szlaków, więc do tej pory nie mijaliśmy żadnego mostu. Ten, który był przed nami, nie sprawiał wrażenia solidnego. Przeszłam go na piechotę, żeby zrobić zdjęcie przejeżdżającej Toyoty i naprawdę musiałam uważać, żeby nie wpaść w jedną z licznych dziur. Przed mostem droga rozwidlała się, jedna jej odnoga prowadziła właśnie na ów most, druga w bród przez przepływającą niepozorną rzeczkę. Erastus przez chwilę zastanawiał się którą wybrać, ale w rzece dostrzegliśmy „utopiony” samochód i jego właścicieli, którzy wraz z towarzyszami z drugiego auta próbowali wyciągnąć pojazd z wody. To ostatecznie zdecydowało o wyborze mostu. Estatus pokiwał tylko z politowaniem głową nad głupotą ludzką – nikt pewnie wcześniej nie sprawdził jak głębokie jest bajorko i czy można przez nie przejechać.

Za mostem jeszcze spotkaliśmy pasące się guźce i ukrywające się w szuwarach czaple i ibisy.

Nasz dzisiejszy camp położony jest w zachodniej części Moremi Game Reserve, jakieś 60 km od bramy wjazdowej i otoczony jest strumykami zasilającymi rzekę Moanachira. Na campie są dobrze utrzymane sanitariaty, a wszystko otacza najdziksza przyroda. Na recepcji wyznaczają nam nasze miejsce i już możemy rozbijać obozowisko.Warto dodać, że camp nie jest ogrodzony więc mogą po nim buszować swobodnie dzikie zwierzęta.

Na campie widzimy tylko dwa samochody, poszczególne miejsca oddzielone są zaroślami, nikt nikomu nie przeszkadza. Niedaleko naszej Toyotki, w cieniu na ziemi przysiadło stado papużek – afrykanek złotoplamych.

Zjawiły się też frankoliny krasnodziobe.

Po rozbiciu namiotu, idziemy pozwiedzać okolicę. Na recepcji campingu jest tablica, na której turyści wpisują, gdzie, kiedy i jakie zwierzę widzieli, aby dać wskazówkę innym, gdzie należy się kierować. Dziś widziane były gepardy, lwy i lampart – pewnie ten nasz Pod tablicą leży ogromna czaszka hipopotama.

Zaraz po wyjściu z campu, czujemy się bacznie obserwowani – to stado impali ma nas na celowniku.

Niedaleko campingu jest duże oczko wodne, ale mając na uwadze, że jesteśmy w sercu dzikiej Afryki, pełnej dużych, głodnych kotów, rezygnujemy z pieszej wycieczki w tamte rejony. Zamiast tego przyglądamy się misternie zbudowanemu gniazdku dziergacza białobrewego.

Już mamy wracać, gdy nagle z otaczających camp zarośli wyłania się słoń.

Niespecjalnie przejmując się nami, zjada co lepsze gałązki z drzew. Im bardziej zbliża się do nas, tym bardziej my zbliżamy się do recepcji, żeby w razie czego mieć się gdzie schować.

Słoń „zagonił” nas w końcu na recepcję Chłopcy z obsługi campu byli zdecydowanie bardziej odważni niż my. Podeszli do zwierzaka bardzo blisko, mimo iż widać było, że słoń jest lekko wkurzony.

Porozmawialiśmy chwilę z chłopakami i wróciliśmy na camping, gdzie Erastus kończył pichcić jak zwykle pyszną kolację. Na wizytację przyleciał też toko czerwonolicy.

Po kolacji, przy zimnym piwku przyszedł czas na kontemplację tego cudownego miejsca. Dzisiejszy dzień dostarczył nam mnóstwa wrażeń: lampart na drzewie, bliskie spotkania ze słoniem, czego chcieć więcej… No w sumie jednego: chwilo trwaj, jesteś piękna…