Coraz dalej…

W królestwie zwierząt

25 sierpnia 2014, dzień 11

Ranek wita nas piękną pogodą. Śniadanie, kawa, pakowanie dobytku, pożegnanie z mamą gepardzią i jej maluchami i już można wyruszać dalej.

Nie ukrywam, że dla mnie Afryka to głównie zwierzęta. Od dziecka Czarny Ląd kojarzył mi się głównie z Serengeti i Kalahari – jakoś te dwie krainy najczęściej występowały w filmach przyrodniczych oglądanych 30 lat temu przez mojego tatę, które i ja podglądałam, becząc okrutnie, gdy jakaś antylopa kończyła życie w paszczy któregoś z wielkich kotów.

Dziś nasza droga wiedzie do Parku Narodowego Etosha. Etosha jest jednym z największych parków narodowych na świecie, zajmuje powierzchnię ponad 22 tys. km². Park został utworzony w 1907 r. i wtedy zajmował powierzchnię 80 tys. km². W języku plemienia Ovambo, które zamieszkuje północną Namibię, Etosha oznacza „wielkie białe miejsce”. I rzeczywiście jest to białe miejsce – 1/4 parku zajmuje Etosha Pan – okresowe słone jezioro, którego powierzchnia wynosi ok. 4,8 tys. km², o długości 130 km i szerokości 50 km. Etosha Pan było pierwotnie zasilane przez wody rzeki Kunene, jednak tysiące lat temu zmieniła ona swój bieg i jezioro wyschło. Teraz jezioro napełnia się wodą tylko podczas bardzo, bardzo obfitej pory deszczowej, a woda zatrzymuje się w nim tylko na krótki czas.

Park podzielony jest na część zachodnią – kiedyś dostępnej tylko dla nocujących w Dolomite Camp i część wschodnią, częściej odwiedzaną. W części wschodniej znajdują się trzy główne campy: Okaukuejo, Halali i Namutoni.

Tak wygląda mapa wschodniej części parku, którą będziemy eksplorować (źródło: http://www.findtripinfo.com):

Do parku wjeżdżamy bramą Anderson Gate. Opłaty za wstęp do parku (80 NAD/os, 30 NAD/kierowca i 10 NAD/samochód za jeden dzień) uiszczamy w Okaukuejo.

Ponieważ dziś nocujemy na campie Okaukuejo, do którego od bramy wjazdowej mamy tylko 17 km, postanawiamy przed południem poszukać jakieś zwierzyny. W Etoshy jest ok. 30 oczek wodnych, zarówno naturalnych, jak i sztucznie utworzonych i nawadnianych przez człowieka. Jedne wypełniają się wodą podczas pory deszczowej, wysychając w porze suchej, inne wspomagane są pompami na baterie słoneczne, które cały czas dopompowują wodę z podziemnych źródeł. Zwłaszcza w porze suchej przy tych oczkach gromadzą się liczne zwierzaki zamieszkujące park. Pierwszy odwiedzony przez nas wodopój to mała dziura w ziemi, z dobrodziejstw której licznie korzystają zebry, kudu i springboki.

Nieopodal w cieniu wyleguje się lew.

Ponieważ dochodzi południe, jedziemy na camp, żeby chwilę odpocząć; zresztą zwierzaki i tak pochowały się, do życia powrócą popołudniu.

Na bramie wjazdowej campu są zegary pokazujące godzinę wschodu i zachodu słońca. Godziny te wyznaczają również czas, jaki można spędzać poza campem. O godz. 18 trzeba wracać z parku na camp, inaczej płaci się wysokie kary. Okaukuejo to niegdysiejsza placówka wojskowa założona w 1901 roku. Pierwsza nazwa tego miejsca – Okakwiya – oznaczała „kobietę, która co roku ma dziecko”.

Na campie jest wszystko, co do życia potrzebne: stacja benzynowa, sklep, restauracja, basen. Są też piękne lodge, my jednak podczas całego pobytu w Etoshy śpimy w naszej Toyocie. Nieopodal mamy łazienki, miejsce do przygotowywania jedzenia i mycia naczyń, wszędzie czyściutko. Warto dodać, że zarówno jedzenie, jak i paliwo są droższe w parku, więc do Etoshy wjeżdżamy z pełnym bakiem oraz zapasem jedzenia.

Obok nas rozłożyli się podróżnicy z RPA, ci to dopiero mają przenośny dobytek ze sobą Biggrin

Z drugiej strony swoje apartamenty mają tkacze towarzyskie.

Po chwili odpoczynku idziemy zwiedzać teren. Przy campie znajduje się Okaukuejo waterhole czyli oczko wodne. Póki co, nikt z niego nie korzysta. Postanawiamy zostać chwilę, może zjawi się jakieś spragnione zwierzę.

Marcin w oczekiwaniu na większego zwierza wytropił jaszczurkę.

Nie musieliśmy długo czekać – z dala widać podążającego w stronę wody słonia. Tylko w Etoshy można spotkać „wielkie białe duchy”. To nic innego, jak słonie, które pluskały się w wodnych sadzawkach, pełnych białej glinki i kalcytu, potem wytarzały się w piachu pełnym soli, to błotko wyschło na ich skórze, pozostawiając białą powłokę.

 Zjawia się też springbok.

Zostawiamy słonia w spokoju i idziemy nad basem. Niestety ten opanowany jest całkowicie przez dzieciaki – no cóż ochłody nie będzie. Ale za to spotykamy drozda kroplistego.

Po południu wyruszamy znowu na safari. Zaraz po opuszczeniu campu spotykamy spore stado słoni.

Potem mamy bliskie spotkanie z zebrami, których w parku jest chyba najwięcej.

Jedziemy dalej. Po drzewami wyleguje się lew z dwiema lwicami. W pewnym momencie króla zwierząt zbiera na amory Biggrin szkoda, że jesteśmy dość daleko.

Jeździmy, jeździmy i „zaliczamy” kolejne zwierzaki:

– oryksa

– dropa olbrzymiego:

– kudu, które uparcie chowa się za krzakami:

i małego steenboka:

Słońce powoli zaczyna zachodzić, czas wracać do obozu. W drodze powrotnej spotykamy jeszcze gnu.

Po powrocie Erastus pichci kolację (przepyszne spaghetti), a my idziemy znowu nad oczko. Tym razem mamy farta – u wodopoju spotykamy nosorożca czarnego.

Za chwilę zjawiają się cztery żyrafy.

Pędzimy na kolację, potem mycie garów i sprzątanie i znowu pędem nad wodę, Tym razem jest już całkiem ciemno, ale oczko jest pięknie oświetlone. A nad wodą słonie, które czule się miziają i dwa nosorożce. Zdjęcia może nie najlepszej jakości, ale jeszcze nie opanowałam sztuki robienia fotek w ciemności i to jeszcze bez statywu Biggrin

Siedzimy do późna nad wodopojem. Ale jutro też jest dzień. Wracamy, Erastus już śpi. Na głośnym do tej pory campie jest już coraz ciszej. Szybki prysznic i myk do namiotu. Powiem Wam, że to niesamowite uczucie zasypiać słysząc porykiwania słoni i wycie hien… dobranoc.